Długość odcinka: 350 km;
W sumie przejechane od Brisbane: 1250 km;
Na początku musimy wspomnieć o gwiaździstym niebie nad Seal Rocks. Po prostu czegoś takiego jeszcze nie wiedzieliśmy. Gwiazdy wydają się bliżej i jaśniejsze, być może wynika to z faktu, że w okolicach Seal Rocks są głównie jeziora i lasy i nie ma zbyt wielu świateł ulicznych, główne miejsca noclegowe są na campingach, no i położenie na wysuniętym w stronę oceanu cypelku, sprawia, że troszkę czujesz się tam jak winnym świecie. Zdjęcia z naszych aparatów nie nadają się na uchwycenie nocne atrakcji na niebie, więc pozostaje odwiedzenie tego miejsca osobiście. Wrażenia trzeciego stopnia gwarantowane.
Natomiast rano mogliśmy wreszcie podziwiać te dziewicze tereny parku narodowego Myall Lakes w całej okazałości. Seal Rocks to głównie camping, las nad oceanem, malutka wioska rybacka oraz przepiękna latarnia morska SugarLoaf Point Lighthouse położona na skalistym wzgórzu, z którego rozciąga się 360 stopniowy widok na okolicę. Wrażenia murowane, tym bardziej jeżeli poniżej w oceanie skacze stado delfinów! Delfiny można też podziwiać z bliska – wystarczy mieć deskę surfingową i wystarczająco dużo odwagi żeby nie uciec z wody na widok kilkunastu płetw wystających przed tobą z wody :-)
Obecnie latarnia w Seal Rocks jest zasilana prądem przez mechaniczne przełączniki, ale do 1996 była obsługiwana przez siłę ludzką i to właśnie po pracownikach latarni pozostały przy latarni dwa domki o wdzięcznych nazwach Head Keeper’s Cottage oraz Assistant Keepers’ Cottage, które obecnie można wynająć jako miejsce noclegowe. Cóż, nie wychodząc z domku można podziwiać skaczące delfiny lub przepływające w okresie zimowym wieloryby.
Z przeuroczego Seal Rocks ruszyliśmy przez lasy Myall Lakes, chcieliśmy zobaczyć zieloną katedrę w Booti Booti, ale nie udało się nam jej znaleźć. Generalnie obszary te przypomniały nam trochę polskie Mazury i może następnym razem uda się nam spędzić tam więcej czasu. Kolejne miejsce które mieliśmy w planie to Port Stephens, urocza zatoka wcinająca się na 25 km w ląd, dzięki czemu są tam idealne warunki do uprawiania sportów wodnych, pływania, łowienia ryb i obserwacji ptaków. Z braku czasu nie udało się nam jej jednak zbyt dobrze poeksplorować – zajechaliśmy tylko do miejsca zwanego Swan Bay, w środku zatoki, gdzie szczerze nie ma nic interesującego (stąd brak zdjęcia...). Ponoć rejony Tea Gardens/Hawks Nest, a szczególnie Nelson Bay są dużo ładniejsze.
Nasz następny przystanek to już Newcastle, a właściwie przejazd przez miasto i krótka przerwa nad oceanem w okolicy ‘morskiego basenu’ Bogie Hole. Newcastle znane jest głównie jako port eksportujący węgiel i stal na światowe rynki, a historia jego powstania wiąże się z przyrostem więźniów w Sydney, których trzeba było gdzieś wywieźć. Samo miasto nie zrobiło na nas zbyt pozytywnego wrażenia – przynajmniej okolice Bogie Hole, (czyli basenu w oceanie, pierwszego w Australii zrobionego przez ludzi, a dokładniej więźniów dla dowódcy wojskowego), wydają się dość zaniedbane; wygląda to trochę jak biedna wersja Brighton dla ludzi z dziećmi, którzy nie mają basenów we własnych domach. Mimo wszystko Bogie Hole warto jest zobaczyć; my podobny skalny basen widzieliśmy już w Portugalii, ale tam on został wyrzeźbiony w naturalny sposób.
W drodze do Sydney zajechaliśmy jeszcze zobaczyć jedne z najlepiej zachowanych dzieł artystycznych społeczności Aborygeńskiej, Bulgandry Engraving Site, które znajduje się w parku narodowym o nazwie Brisbane Water, przy głównej ulicy Woy Woy (zjazd na parking jest oznaczony jedynie małą brązową tabliczką, więc trzeba uważać by go nie przegapić). O samej dziele niewiele wiadomo, np. dlaczego powstało i co miało symbolizować, chociaż prawdopodobnie przedstawia ono bohaterskiego przodka o imieniu Bulgandry, w otoczeniu zwierząt. W każdym razie udało nam się rozpoznać szkic delfina, kangura, człowieka i ryby.
I na koniec dnia wreszcie dotarliśmy do południowego końca naszej podróży – Sydney! Ale o tym już w następnym wpisie...
J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz