Jadąc samochodem z Brisbane do Adelaide, jedna trasa prowadzi wzdłuż wybrzeża, druga przez ląd. W Australii większość populacji mieszka na wybrzeżu, a wnętrze kontynentu nazywany jest ‘the outback’. Jest to obszar słabo zaludniony, z ograniczonym dostępem do wody oraz charakteryzujący się wysokimi temperaturami w ciągu lata. Wśród miejscowych krążą różne opinie na temat outbacku i jego mieszkańców, w sumie to rzadko ktoś tam był i jak tylko mówiliśmy w pracy, że wybieramy się w outback to dostawaliśmy wiele ostrzeżeń i porad: że niebezpiecznie na drodze, bo dużo ciężarówek i tysiące skaczących kangurów, żeby zamykać samochód na stacji benzynowej, bo tam niebezpiecznie z powodu zubożałych Aborygenów nadużywających alkoholu, żeby mieć ze sobą kanister benzyny oraz co najmniej 6 butelek wody w zapasie..
Takiej czerwonej ziemi się spodziewaliśmy w całej Australii - okazuje się, że taka czerwona to tylko w outbacku |
To prawda, że wyjeżdżając trochę dalej od głównych miast trzeba się odpowiednio przygotować, ale sam wyjazd w outback to naprawdę nic strasznego. Nie zabrakło nam benzyny ani wody, nikt nas nie okradł, a całą podróż wspominamy bardzo miło i z pewnością powrócimy na kolejną eksplorację wnętrza kontynentu. Z drugiej strony, my wciąż trzymaliśmy się w miarę głównych tras, a nie jeździliśmy na przełaj przez pustynię – taka wyprawa to coś zupełnie innego i zostawimy to sobie na inny raz, może też innym samochodem. A oto krótka relacja z kilku dni spędzonych w outbacku w drodze na południe...
Nasza ekscytacja rosła już od chwili opuszczenia Brisbane. Po przejechaniu zaledwie 300km przy drodze zaczęły się pojawiać gigantyczne kaktusy tak, że poczulismy się trochę jak w Meksyku :) To co zawsze kojarzy się z outbackiem to ogromne odległości: można przejechać setki kilometrów i nie minąć ani jednej miejscowości. W związku z tym stacje benzynowe są dość daleko oddalone od siebie, ale na szczęście przy wyjeździe z każdego miasteczka znajduje się tabliczka informująca jak daleko jest do następującej stacji benzynowej, np. przy wyjeździe z Moree wiedzieliśmy, że następne tankowanie najwcześniej za 145km. Ale widzieliśmy też tabliczkę z 254km... Oprócz stacji benzynowej w takiej outbackowej miejscowości zazwyczaj znajduje się jeszcze tylko pub i sklep.
Jadąc przez te pustkowia, rzeczywiście mija się kangury, ale głownie te potrącone przez ciężarówki – przez trzy dni spotkaliśmy tylko jednego żywego kangura i do tego przy pobocznej drodze... Inna sprawa, że unikaliśmy jeżdżenia po nocy, kiedy ryzyko kolizji z kangurami jest największe. Za to spotkaliśmy setki dzikich kóz pasących się przy drodze, więc podróżując za dnia zapewne jest większa szansa na potrącenie takiej kozy niż kangura. Udało się nam też wypatrzyć kilkadziesiąt emu, a nie jest to łatwe zadanie, bo kolor ich piór idealnie wkomponowuje się w kolory outbacku. Co ciekawe, w Australijskim outbacku można też spoktać...dzikie wielbłądy! Obecnie na wolności żyje ich tutaj ponad milion - zostały kiedyś sprowadzone z Indii i Bliskiego Wschodu i używane do pracy ale się strasznie rozprzestrzenily, tak że je teraz odstrzeliwują a nawet eksportują do krajow arabskich!
Za to regularnie mija się na drodze tzw. road trains (bardzo duże ciężarówki), które są często eskortowane przez samochód osobowy ze światłem ostrzegającym oraz znakiem z przodu (a czasem nawet specjalnym pojazdem eskortującym) i wszystkie samochody jadące z przeciwka wiedzą wtedy, że taka wielka ciężarówka się zbliża i trzeba trzymać się swojej strony jezdni.
Przejeżdżając przez outbackowe wioski zauważyliśmy, że owszem i puby tam są, ale wyglądają jak opuszczone miejsca z powodu szczelnie zabitych deskami okien. Chyba jednak musi być więc trochę prawdy w tym, że niektóre z tych miejsc mogą być dość niebezpieczne, zapewne szczególnie wtedy, gdy odmówi się sprzedania kolejnego piwa potrzebującemu klientowi... Tuż za Gondiwindi minęliśmy Aborygeńskie miasteczko i na ulicach nie dojrzeliśmy żadnego białego człowieka. Za to w Moree, gdzie zatrzymaliśmy się w przydrożnym motelu, z bardzo fajnym pokojem i wszystkimi potrzebnymi sprzętami, telewizor przypięty łańcuchem do ściany oraz ostrzeżenia przed kradzieżami wiszące na drzwiach przypomniały nam, że jesteśmy raczej w mniej cywilizowanej Australii.
Pub z oknami pozabijanymi deskami |
Stacja benzynowa |
Rzeźnik |
Poczta |
38 stopni po 22 godz...
|
To wszystko sprawiało, że czuliśmy się trochę jak w innym kraju i cały czas towarzyszyło nam uczucie przygody. Tak jak jednej nocy w miasteczku Cobar, które zapamiętamy z powodu piorunów błyskających dookoła miasta oraz z naszego pierwszego spotkania oko w oko z jadowitym pająkiem redback. Ponieważ wydawało się że za chwilę rozpęta się niesamowita burza, próbowaliśmy się ewakuować z namiotu do jakiegoś bardziej stabilnego miejsca, no i wypatrzyliśmy, że nasz materac zmieści się w pralni. Ładnie się rozłożyliśmy na podłodze i mieliśmy już zasypiać, gdy nagle spostrzegliśmy tuż pod ławką stojąca przy naszych głową dużą pajęczynę, a w niej czarnego pająka. Pająk wyglądał dość nietypowo i raczej groźnie, więc na wszelki wypadek postanowiliśmy jednak wrócić do namiotu mimo grzmotów i błyskawic. Chociaż jeszcze wtedy nie byliśmy pewni czy to jadowity pająk czy nie, woleliśmy nie ryzykować nieumyślnego wsadzenia ręki w jego pajęczynę podczas snu…Następnego dnia obejrzeliśmy pająka przy świetle dziennym i wtedy nabraliśmy pewności, że to redback (miał czerwoną plamę na plecach...), który jest jednym z najgroźniejszych pająków w Australii. Czasem więc lepszy mokry namiot, niż sucha pralnia....
To miało być nasze tymczasowe schronienie podczas burzy - pająk mieszkał pod tą niewinnie wyglądającą ławką po prawej stronie |
Kolejną ciekawą przygodę mieliśmy w Silverton, gdzie tuż przy wjeździe do miasta przywitał nas kroczący po asfalcie wielbłąd, a w samym mieście osioł, stojący na ganku urzędu miasta (przez chwilę zastanawialiśmy się czy to burmistrz :)) Chcieliśmy zjeść śniadanie a w lokalnym cafe pani zerknęła na zegarek i powiedziała: jest 5 min po 9tej i już nie serwujemy śniadania, bo za późno, ale mogę zrobić dla was wyjątek...
Welcome to Silverston |
Kolekcja stuletnich lalek w Silverstośskim cafe |
Jedną z niespodzianek było dla nas istnienie ‘Fruit fly exclusion zone’ pomiędzy Nową Południową Walią a Południową Australią. Ta specjalna strefa oznacza, że nie można przewozić owoców oraz warzyw ze stanu do stanu, i za niezastosowanie się do tego przepisu grożą wysokie grzywny, nawet do $11,000. Na liście zakazanych owoców znajdują się m.in. cytrusy, banany, owoce pestkowe, jagody, winogrona, mango, a z warzyw bakłażan, papryka, pomidory czy ziemniaki. My mieliśmy całą torbę jabłek, bananów itp. i nie udało nam się tych zapasów zjeść w ciągu 100 km, musieliśmy owoce po prostu wyrzucić tuż przed stacją kontroli pojazdów (coś takiego jak odprawa celna, strażnik kontroluje bagażniki i sprawdza czy czasem nie ‘przemyca’ się ziemniaków czy jabłek).
W outbacku dowiedzieliśmy się o istnieniu mud maps, tzn. map niedbale naszkicowanych przez pierwszych osadników patykiem na ziemi. We wszystkich miasteczkach w outbacku dostawaliśmy takie mud maps, przeniesione na papier oczywiście. A oto krótkie opisy głównych miejscowości, które zwiedziliśmy w outbacku:
Bourke
Podobno outback w Queensland zaczyna się od Bourke („If you know Bourke, you know Australia” mówi słynne powiedzenie), nasza trasa do Adelaide musiała więc tamtędy przebiegać. Te okolice słyną z plantacji bawełny i w zimowych miesiącach można je zwiedzać. Kiedy dotarliśmy do Bourke było południe, a temperatura sięgała 40 stopni w cieniu, więc nie za bardzo się chciało nam wysiadać z klimatyzowanego samochodu. Chcieliśmy bardzo zwiedzić Outback Back O’Bourke Exibition Centre, ale niestety z powodu okresu świątecznego było zamknięte (byliśmy tam 22 grudnia). W lokalnym sklepie zapytaliśmy, co ciekawego można zwiedzić i pani po krótkim namyśle powiedziała, że raczej nic... No więc zastosowaliśmy się do porady i po szybkim lunchu w jedynej kafejce serwującej jedzenie o tej godzinie (w mniejszych miescowościach w outbacku lunch można zjeść tylko od 12tej do 2giej – oczywiście puby i bary serwujące alkohol są otwarte przez cały dzień), ruszyliśmy w stronę Cobar...Bawełna zbierająca się przy poboczu drogi - wiatr zwiewa ją tu z pobliskich plantacji |
Cobar
Kopalnia złota w Cobar |
Miasteczko to znajduje się pomiędzy Cobar a Broken Hill, tyle że trzeba zjechać z głównej trasy (ok. 100km w jedną stronę). Ale warto tam zajechać, żeby zobaczyć domy wykute w skale oraz ‘księżycowe’ krajobrazy. Aby schronić się przed upałem sięgającym ponad 50 stopni w ciągu całego roku, ludzie zaczęli drążyć jaskinie w skałach i tam się zadomowili. My zwiedziliśmy dom zwany ‘Jock’s Place’ zamieszkany przez byłego górnika w kopalni opali. Oprowadził nas po swojej posiadłości, która składa się z kuchni, łazienki, sypialni i pokoju dziennego, a także nieużywanej już przydomowej kopalni opali położonej jeden poziom niżej! Wchodząc odczuliśmy znaczącą różnicę w temperaturze, przyjemny chłód, ale też wilgoć oraz zapach skał. Nie jesteśmy pewni czy to taka wielka frajda mieszkać w skale...
Wejście do domku w skale |
W White Cliffs jest wiele małych, wyglądających dość prowizorycznie kopalni, gdzie ludzie przez lata poszukiwali opali. Są to płytkie dziury sąsiadujące ze sobą, które tworzą prawdziwie księżycowe krajobrazy. Opale odkryto tu już w 1884 i 5 lat później łowcy kangurów polujący w okolicy dostrzegli wartość tego kamienia. W White Cliffs odkryto też unikalne ‘pineapples’(czyli ananasy), które są rodzajem kamienia o fantazyjnym kształcie pokrytym opalem i występującym tylko w tej okolicy. Boom wydobywczy ściągnął w te okolice tysiące ludzi i populacja miasteczka zaczęła gwałtownie wzrastać z 30 mieszkańców w 1890 do 5000 w 1900. Niestety boom skończył się szybko z powodu susz, braku wody pitnej, epidemii różnych chorób, ograniczeń w handlu z Europą oraz poborem mężczyzn w związku z Pierwszą Wojną Światową. W 1914 pozostało więc znowu tylko 30 mieszkańców...Obecnie można tam wykupić licencję na działkę o wielkości 50m na 50 metrów i próbować szczęścia w poszukiwaniu opali. Może to przyciągnie chętnych do osiedlenia się w White Cliffs. Miejsca jest sporo - obecnie populacja miasta wynosi 200 mieszkańców…
Broken Hill
Broken Hill to bardzo ładne miasteczko w środku ‘niczego’, zaledwie 500 km do Adelaide. Początkowo okolica ta była zamieszkała przez hodowców owiec, ale wraz z odkryciem złota i srebra w okolicy pod koniec XIX wieku, zaczęli osiedlać się poszukiwacze metali. I mieli szczęście, Broken Hill okazało się skarbcem dóbr: srebro, cynk oraz ołów warte biliony dolarów. W ciągu zaledwie 8 lat z niewielkiej mieściny przemieniło się w 20 tysięczne miasto z 60 pubami! To tu narodziła się odnosząca największe sukcesy australijska firma i największa firma wydobywcza na świecie: BHP (od Broken Hill Proprietary). To również importowano wielbłądy z Afganistanu aby pomagały w transporcie wody do tak prężnie rozwijającego się miasta. W 1952 wielbłądy zostały zastąpione 109km rurociągiem sprowadzającym wodę z najbliższego jeziora.
Dziś w mieście można podziwiać piękne i dostojne ponad-stuletnie budynki (czyli stare jak na Australię), które są świadectwem dobrobytu tego miasta. Zażyliśmy też troszkę uroku lat 50-tych w barze Bells Milk w starszej dzielnicy Broken Hill. Można tam napić się napoju zwanego ‘spider’ (pająk) a jest to lód zatopiony w wybranym przez siebie napoju gazowanym. Podobno napoje przyrządzane są wg receptury z 1892 roku!
Trochę jak sklep "Społem" z lat 80tych w Polsce :) |
Silverton
Już wspomnieliśmy, że przy wjeździe do Silveton otrzymaliśmy outbackowe przywitanie od wielbłądów i osła (a była to wigilia Bożego Narodzenia!). Klimat tego miejsca zupełnie nas zachwycił, wydawało się, że czas zatrzymał się tam w miejscu. Ale nie byliśmy pierwsi, którzy docenili ten klimat. To właśnie tu nakręcono wiele reklam (outbackowe relkamy piwa XXXX) oraz filmów, np. Mad Max II czy Priscilla Queen of the Desert. Miasteczko jest niewielkie, zaledwie kilka domów, sprawia wrażenie opuszczonego, ale oczywiście ma pub i bar, w którym znajduje się sklep z wykopaliskami pozostałymi po poszukiwaczach srebra i złota, którzy osiedlili się tu z Anglii i Południowej Afryki pod koniec XIX wieku zaledwie na 18 lat. Bardzo polecamy też Mundi Mundi – naturalny taras widokowy na płaskowyż otaczający Silverton. Ech, tylko wskoczyć na konia i popędzić przed siebie.
Scena prawie jak z filmu Mad Max II :) |
Mundi Mundi |
Czas w Outbacku bardzo szybko nam upłynął i po tych kilku dniach wypełnionych wrażeniami, wyruszyliśmy do stolicy Południowej Australii, Adelaide – o czym już w następnej relacji…
Przysmak śniadaniowy prosto z outbacku :) |
J&W
Jakoś niewiele komentarzy ;) To ja tylko napiszę, że relacja bardzo mi się podoba. Za miesiąc "z hakiem" wyląduję w Australi - lecę sam, w outback na razie się nie zapuszczam, ale fajnie zobaczyć/przeczytać, jak to wygląda.
OdpowiedzUsuńO "Fruit Fly Exclusion Zone" czytałem, że obowiązuje także w Mildurze (Wiktoria).
Czekam na relację z Adelaide, Great Ocean Road i Melbourne - te miejsca na pewno odwiedzę
Czesc, faktycznie komentarzy malo, tym bardziej doceniamy Twoj wpis, dzieki wielkie za mile slowa. Jezeli masz jakies pytania dotyczace podrozowania po Austrlaii, pisz do nas smialo. Zyczymy Ci wspanialych przezyc down under! A post z Adelaide i Poludniowej Australii zostal dzis opublikowany. Krotka relacje z Melbourne znajdziesz tu: http://julitawojtekau.blogspot.com.au/search/label/Melbourne
UsuńRelacja jak zawsze super :)
OdpowiedzUsuńMoże i my kiedyś będziemy mogli zobaczyć czerwoną ziemię ;)
Zapraszamy zapraszamy!
UsuńInteresujący tekst i zdjęcia! Ten region świata jest mi całkowicie nieznany, mam nadzieję, ze i ja któregoś dnia tam zawitam. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńDzieki za mily wpis. Australia to przygoda zycia, bardzo polecamy na dluzsze wakacje, pozdrawiamy goraco J&W
Usuń