Zaczynamy nabierać nawyków tubylców, a może po prostu te nawyki to też są rzeczy które kochamy! Jedna z nich na pewno jest camping, oprócz BBQ o którym wkrótce. Od miesiąca jesteśmy posiadaczami autka i możemy się swobodnie zapuszczać w odległe zakątki Queensland. A że weekend wielkanocny w tym roku połączył się z Anzac Day to zaowocowało to aż 5 dniową przerwą od pracy, upii! Szybko zaopatrzyliśmy się w najpotrzebniejsze rzeczy: namiocik, śpiworki, materac, pompka, GPS, aerozol przeciwkomarowy i w drogę!!!!
Wojtkowi udało się zarezerwować kawałek pola namiotowego – okazało się że Australijczycy kochają biwakować (a nie wylegiwać się w 5 gwiazdkowych hotelach jak to robią wyspiarze, hihi) i w długie weekendy trzeba dosłownie łapać, jaki tylko kawałek trawki się da! Na pierwszą noc wybraliśmy Tin Cin Bay, małą miejscowość na północ od Sunshine Coast: Tin Can Bay QLD
Dojechaliśmy na miejsce wczesnym południem i okazuje się, że ledwo udało nam się wcisnąć nasz mały namiocik na polu…Właściciel campingu pomagał nam jak mógł i wciąż powtarzał ‘all good’!
Ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy i akurat zaczął się odpływ, więc można było dosłownie gonić za wodą. Okazało się, że nie tylko za wodą….
Spotkaliśmy ‘stada’ krabów, które zwinnie zagrzebywały się w piasku na widok najdrobniejszego ruchu czy cienia. Ale udało się nam je trochę pooszukiwać i bliżej się im poprzyglądać. Muszę przyznać, że byłam zdumiona ich koordynacją ruchów oraz szumem jaki wydają przy poruszaniu się w gromadzie.
Wieczorem nagroda: przepyszna kolacja w jedynej restauracji (oprócz niej była jeszcze tylko budka fish & chips). Pierwszy raz jadłam scallops (po Polsku to chyba są muszle św. Jakuba albo przegrzebki) i przyznaję, że są wyśmienite. Wojtek za to miał ucztę: krewetki, ostrygi Moreton Bay Bugs (o których wspominaliśmy już wcześniej) i inne przysmaki.
A po w drodze powrotnej czekał na nas taki piękny widok, była prawie pełnia – wygląda tak samo na drugiej półkuli :-)
Nastawiliśmy sobie zegarki na 7 rano, bo właśnie rano czeka na turystów główna atrakcja Tin Can Bay: karmienie dzikich delfinów. Właściciel campingu wytłumaczył nam jak dojść na miejsce i miał rację, że nie da się tego pominąć, po prostu kolejka turystów już wita z daleka…Niektórzy nawet biegli :-)
Delfiny nas nie zawiodły, przypłynęły na czas i grzecznie czekały na rybki. Codziennie jedzą określoną liczbę ryb i jak już swój limit sytości osiągną to karmienie się kończy a delfiny po prostu odpływają. Odczekałam swoje w kolejce, dostałam jedna rybkę, zmoczyłam ręce w jakimś fioletowym płynie antybakteryjnym i wreszcie przyszła pora na mnie, żeby na karmić delfina. Przypadł mi najsłynniejszy okaz - chłopiec o imieniu Mystique, który przypływa w to miejsce od urodzenia, czyli od 19 lat!. Zdążyłam tylko rybkę wyjąć z wiaderka a Mystique dosłownie wyrwał mi ją z ręki! I do tego syczał…Chwycił jedzenie tak szybko, że Wojtek niestety nie miał szansy zrobić zdjęcia. Ale za to widać moją szczęśliwą mordkę, taka mała rzecz a jak cieszy!
Po karmieniu jeszcze wypełniłam ankietę na temat mojego doświadczenia z delfinami i Wojtek podejrzał, że moja wiedza na temat tych zwierząt wzrosła z 4 na 7. Miał z tego ubaw przez resztę wyjazdu… a moja wiedza poszerzyła się np. w kwestii ubarwienia delfinów, ich zachowania, diety, wielkości i tego że syczą :-)
Dalsza część relacji z Wielkanocnego wyjazdu w kolejnym wpisie…
J
J
Camping to najlepszy sposob na wakacje! :) ja sie zakochalam w biwakowaniu w tamtym roku na korsyce :) teraz juz zaczelam planowac trase na Sycyli :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam was serdecznie
Kas