Mekka backpackerów, surferów oraz miłośników bluesa: to tu co rok odbywa się największy festiwal bluesowy w kraju (http://www.bluesfest.com.au/), oraz artystów (największa liczba lokalnych artystów w Australii) – tak chyba w skrócie można opisać Byron Bay. Cudowna plaża, niesamowita atmosfera, przepiękne widoki przyciągają tłumy turystów, do których w pierwszy weekend maja dołączyliśmy również my.
Mieszkaliśmy w polowym namiocie nad małym jeziorkiem, jakby nad odludziu, poza cywilizacją, miejsce nazywało się ‘fabryką artystyczną’…W naszym resorcie w chillout-owym nastroju można było dosłownie zapomnieć o świecie. Można było pobujać się w hamaku u boku wielkich jaszczurek (!!!) – kilka z nich zostało niemalże oswojonych i stołują się na ławach wraz z turystami :) Można było spróbować nauczyć się gry na afrykańskich bębnach djembe czy aborygeńskim didgeridoo, pojogować :), pobrzdąkać na gitarce…Co to jest didgeridoo? To taka długa tuba, w którą się dmucha, wynalezione przez aborygeńskie plemiona z północy. Dodatkowo obok znajduje się Budda Bar, który wytwarza własne piwo i serwuje znakomite Tajskie dania. Ogólnie całe miejsce przypominało nam niektóre miejsca w Azji i miało taki klimat, że łatwo można tam zapomnieć, że jest się w Australii. A najlepsze jest to że to tylko dwie godziny samochodem od nas :)
Plaża jest naprawdę przyjemna, bo brak jakiegokolwiek wysokiego zabudowania. Do tego ze świetnym warunkami do nauki surfowania, gdyż jest tam mała zatoczka, w której fale płyną nie w linii prostej do brzegu, tylko tak jakby wzdłuż i dzięki temu jak juz wskoczysz na grzbiet fali to możesz tak sunąć przez naprawdę długą chwilę (o ile nie wylądujesz głową, albo tyłkiem, w oceanie :)).
Nad plażą wznosi się wzgórze z białą latarnią morską, która daje najmocniejsze światło na wschodnim wybrzeżu – odpowiednik 6 milionów zapałek! Na pobliskim cypelku znajduje się najbardziej wysunięty na wschód punkt na całym kontynencie Australijskim – nazywa się Cape Byron.
W czasie naszego trzy-dniowego pobytu wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy: wielka migracja nietoperzy! Porównując zdjęcia w internecie prawdopodobnie były to nietoperze z rodzaju Grey-headed Flying Fox, w każdym razie były ogromne, leciały dość nisko nad ziemią, około godziny 15tej i były ich tysiące. Miały ogromne czarne skrzydła i takie rudawe główki (ale póżniej okazało sie, ze to tylko szyja jest ruda). Nigdy nie przypuszczałam, że małe nietoperze mogą wyglądać słodko, sami zerknijcie na zdjęcie maluchów w szpitalu dla nietoperzy albo to jak mały nietoperz pije mleko z butelki: http://en.wikipedia.org/wiki/Pteropus_poliocephalus
Podczas naszego pobytu mieliśmy też szczęście załapać się na comiesięczny miejscowy targ. W sumie to nie tylko miejsce zakupów (ubrań, wyrobów artystycznych, biżuterii, lokalnego miodku czy kawy), ale także coś w rodzaju lokalnego festiwalu czy święta: można zjeść coś domowego, np. ciastka upieczone poprzedniego wieczoru, posłuchać miejscowych kapel, napić się soku z trzciny cukrowej świeżo przemielonej przez maszynkę, zjeść lody z woreczków, zrelaksować się podczas masażu itp. Bardzo nam się podobały skrzynki pocztowe przerobione z rożnych sprzętów na blaszanego psa, kota czy żabę!
Na pewno jeszcze wrócimy do Byron Bay, magicznego miejsca, chociażby na wyprawę w pobliskie deszczowe lasy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz