Z Great Ocean Road pojechaliśmy prosto w kierunku Phillip Island, omijając
jednak Melbourne, bo zwiedziliśmy je już wcześniej. Na noc zatrzymaliśmy się w
miejscowości San Remo tuż przy wyspie Phillip Island, która była naszym
głównym celem z powodu mieszkających tam pingwinów (tak, tak, pingwiny mieszkają też w Australii...) San Remo połączona jest z wyspą mostem, więc
dojazd jest bardzo prosty.
Cape Conran (zobacz poniżej) |
Phillip Island zamieszkuje liczna kolonia pingwinów z gatunku Little
Penguin, które jak nazwa wskazuje są najmniejszym gatunkiem pingwinów na
świecie (dorosłe osobniki osiągają ok. 30-33cm i ważą ok. 1,5kg). Głównym miejscem,
gdzie można obserwować ich codzienny powrót na wyspę jest plażą Summerland Beach. Pingwiny wracają na wyspę tuż po zachodzie słońca, więc różni się to co do czasu zależnie od
pory roku, np. w lecie jest to ok. 21szej. Wracają zawsze w grupkach i gdy się
ściemnia, gdyż jest to ich strategia obrony przed potencjalnymi drapieżnikami
(np. lisy, koty itp), stąd angielska nazwa ‘penguin parade’. Bilet kosztuje
ponad $20 i można go sobie zarezerwować wcześniej przez tę stronę.
Little Penguin: to i następne zdjęcia zostały zrobione w Sea World na Gold Coast - na Phillip Island podczas Penguin Parade obowiązuje zakaz fotografowania zwierząt |
Na stronie jest też krótkie video pokazujące jak mniej więcej parada
pingwinów wygląda. Zwróćcie uwagę na ludzi poubieranych w puchowe kurtki i
czapki! My byliśmy tam w środku lata i szczerze powiem, że bez koca byłoby tam
ciężko wytrzymać. Przy wyjściu są powieszone tabliczki wskazujące na poziom
zimna w skali od 1 do 4, tego wieczora, co my byliśmy niby było tylko 2, ale
dla nas było bardzo zimno...
W grudniu był to akurat czas, kiedy dzieci pingwinów były już na tyle duże, że były w stanie samodzielnie wychodzić i spacerować w okolicy swojego gniazda. Dzieci te, podobnie jak u ptaków muttonbird, o których pisaliśmy w poście o Great Ocean Road (16 akapit), przerastają swoich rodziców (są od nich większe i cięższe). Rodzice wyruszają rano po pożywienie, spędzają cały dzień w wodzie polując na ryby i wieczorem wracają ze zdobyczą, żeby nakarmić dziecko. Rozpoznają swoje dzieci po głosie – małe pingwiny piszczą wniebogłosy, kiedy zbliża się pora powrotu rodziców. A rodzice przynoszą im rybę w gardle i mały dosłownie się rzuca do dzioba, żeby ją wyciągnąć z gardła rodziców. Wygląda to trochę jakby się ze sobą biły. Najlepiej poczekać jakąś godzinę – półtorej od pojawienia się pierwszych pingwinów na plaży, gdyż wtedy przypływa ich tysiące i spacerują dosłownie wszędzie wokoło, można je oglądać dosłownie na wyciągnięcie ręki ze specjalnie wybudowanych drewnianych mostków spacerowych.
Tą okolicę zamieszkuje ok. 10,000 pingwinów i robią one tyle hałasu, że
wydaje się, że cała wyspa skrzeczy (Litte penguins to chyba najbardziej hałaśliwy gatunek pinwginów). Tak nam się
podglądanie pingwinów podobało, że byliśmy jednymi z ostatnich wyjeżdżających i
nawet dostrzegliśmy jednego pingwina, który dotarł na parking. Co do innych
atrakcji Phillip Island, to na północnej stronie wyspy znajduje się największa
w Australii kolonia
fok Australian Fur Seals (ok. 16 tys), które na szczęście nie żywią się pingwinami,
więc oba gatunki zwierząt mogą koegzystować. Na wyspie można również podpatrywać
koale w Koala Conservation Centre.
Atrakcją San Remo jest codzienne karmienie żarłocznych pelikanów na plaży ok. 10 rano |
Wilson Promontory |
Z Sorrento wyruszyliśmy na Półwysep Wilson (Wilson Promontory) – jeden z najdzikszych obszarów Viktorii i jednocześnie
najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentu australijskiego. Ten duży
półwysep (15,550 ha) objęty jest w całości ochroną – jest parkiem narodowym – co
sprawia, że czuje się tam piękno nieskażonej cywilizacją przyrody. Dodatkowym
atutem półwyspu jest piękne ukształtowanie terenu – porośnięte lasem wzgórza
wpadające wprost do oceanu, skaliste
nabrzeże, piaszczyste plaże. Docenia to wiele ludzi i chętnie wybiera
się tam na urlop. Na kempingu w parku nie można ot tak sobie zarezerwować
miejsca, otóż na okresy świąteczne oraz przerwy szkolne odbywa się losowanie z
pólrocznym wyprzedzeniem, gdzie zostaje przydzielone kto dostanie jedno z 474
pól namiotowych.
Pogoda w tym regionie (i ogólnie w Victorii) jest zupełnie inna niż w Queensland – nasze wakacje wypadły w środku lata a zmarzliśmy w tej okolicy na kość. Szczególnie na Wilson Promontory wiał bardzo silny mroźny wiatr z Antarktydy, przez co zupełnie nie dało się wytrzymać na plaży – nie dość, że było zimniej niż w Brisbane zimą, to jeszcze wiatr sypał piachem w oczy i niestety nie mogliśmy się zbyt długo rozkoszować urokami Squeaky Beach, która znana jest z trzeszczącego pod nogami białego piasku. Wybraliśmy się za to na krótki spacer po lesie wzdłuż Lilly Pilly Gully Nature Walk w poszukiwaniu wombatów, jednak niestety żadnego nam się nie udało dostrzec. Może dla nich też był za zimny dzień. W każdym razie możemy potwierdzić, że faktycznie wombaty tam mieszkają po niezaprzeczalnych dowodach pozostawionych na ścieżkach.
Z Wilson Promontory ruszyliśmy dalej na wschód, zatrzymując się na noc w ładnej historycznej misjscowości Yarram. Ten region nazywa się Gippsland i słynie z położonych tuż nad oceanem i ciągnących się kilometrami jezior. Nic dziwnego, że te okolice są bardzo popularne wśród wędkarzy – niemal co drugi mijany po drodze samochód ciągnął za sobą jakąś łódkę. Turystyczną stolicą regionu Gippsland jest miasto Lakes Entrance. Znajduje się tam kilka ciekawych punktów widokowych, z których można podziwiać jeziora i rozlewisko rzeki, gdzie pływają Australijskie, czyli czarne, łabędzie. Lakes Entrance jest o tyle nietypowe w porównaniu z innymi miejscowościami w tym regionie, że oferuje dostęp do morza, które normalnie jest odcięte od lądu poprzez nabrzeżne jeziora.
Nadmorski krajobraz w Gippsland |
Cape Conran |
Przylądek Conran był naszym ostatnim przystankiem w Victorii – poruszając się dalej na wschód wkrótce pożegnaliśmy ten stan i znaleźliśmy się w Nowej Południowej Walii. Tam zatrzymaliśmy się na noc w ładnej miejscowości nadmorskiej o nazwie Eden. Miasteczko to jest bardzo popularne wśród turystów – zresztą nie bez powodu – więc musieliśmy się chwilę pokręcić, żeby znaleźć tam nocleg. Swoją atrakcyjność Eden zawdzięcza przepięknemu położeniu – na wzgórzu, z którego rozciągają się przepiękne widoki na skaliste wybrzeże w okolicy.
Eden |
Miasteczko ma też malowniczo położony niewielki port, gdzie zawijają kutry rybackie pełne ryb i owoców morza. W swoim czasie było to znaczące centrum połowu wielorybów, czego można się dowiedzieć ze znajdującego się w miasteczku muzeum. Wieloryby często zatrzymują się na postój u wybrzeży Edenu i można je podobno łatwo wypatrzeć z platform widokowych na lądzie. Z portu można się też wybrać się na wycieczkę łódką po okolicznych wodach, w poszukiwaniu delfinów, których jest sporo w okolicy. Nam udało się nawet wypatrzyć kilka z punktu widokowego na brzegu!
Port w Eden |
Rybak sprawnie czyszczący muszle na sprzedaż |
W pobliżu Eden znajduje się kilka ciekawych parków narodowych, z trasami spacerowymi, z których część biegnie wzdłuż wybrzeża, dzięki czemu można się nacieszyć przepięknymi widokami. Polecamy czerwone klify zwane przez lokalnych Pinnacles, które znajdują się 8 km na północ od Eden, dojeżdża się drogą Haycock Road prowadzącą również do Ben Boyd National Park.
Pinnacles (okolice Eden) |
Kopiec termitów (okolice Eden) |
J&W
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz