Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

wtorek, 26 lutego 2013

Adelaide i Południowa Australia


Już chwilę po opuszczeniu Broken Hill otaczający nas krajobraz zaczął się powoli zmieniać: czerwona ziemia stopniowo ustępowała miejsca trawiastym łąkom, a po jakimś czasie polom uprawnym porośniętym pszenicą. 


Kontrast był więc dla nas ogromny – już zdążyliśmy się przyzwyczaić do czerwonego koloru i półpustynnego krajobrazu, a tymczasem teraz byliśmy otoczeni przez wszechogarniajacą żółć. Kolejną różnicą było to, że stada strusi i dzikich kóz zostały zastąpione przez stada owiec, które masowo hoduje się w Australii. Na horyzoncie pojawiły się też liczne elektrownie wiatrowe, nie jesteśmy pewni czy w ogóle takowe w QLD istnieją.





Naszymi pierwszymi przystankami w Południowej Australii (bo taką nazwę nosi ten stan) były znane z produkcji wina regiony Clare Valley i Barossa Valley, ten ostatni to najsłynniejszy region winiarski w całej Australii, a Shiraz z Barossa uważany jest za najlepszy w kraju. 

Zachód słońca nad Barossa Valley
 Niestety w żadnym z nich nie mogliśmy spędzić zbyt wiele czasu – wieczorem musieliśmy już być w stolicy stanu, Adelaide – ale udało nam się podejrzeć kilka winiarni, w tym chyba najbardziej znaną w Europie markę Jacobs Creek, i podelektować się pięknymi widokami. Pomimo to, że regiony te niemal sąsiadują ze sobą to mają całkiem inny charakter – Clare Valley jest mniejsza, z niewielkimi wioskami rozsianymi pomiędzy malowniczymi wzgórzami. Jest tam cicho i spokojnie i wydaje się, że można by tam spędzić kilka bardzo miłych i leniwych dni, jeżdżąc po okolicy, najlepiej rowerem, i odwiedzając niektóre z czterdziestu przydomowych winiarni, które słyną głównie z wina Riesling. 


  W Clare Valley Winorośla sąsiadują z pszenicą
Barossa to znacznie większy region, gdzie znajduje sie kilka całkiem sporych miasteczek naszpikowanych winiarniami – niektóre z nich produkują wina na skalę przemysłową i na eksport. Pierwszymi osadnikami i producentami wina w tym regonie byli emigranci niemieccy (dokładnie ze Śląska) i dlatego pewnie miasteczka w Barossa Valley mają łatwo wyczuwalny niemiecki charakter. Prawdę mówiąc niektóre z nich całkiem przypomniały nam polskie ulice. 


Jednym z ciekawszych miejsc, które odwiedziliśmy w Barossa były okolice winiarni Seppeltsfield, których cechą charakterystyczną są drogi wysadzane palmami daktylowymi wyglądającymi jakby zostały przeniesione znad Morza Śródziemnego. 



W Adelaide zatrzymaliśmy się u starych znajomych, Andreasa i Julie, z którymi spędziliśmy leniwie Boże Narodzenie. Miasto przywitało nas przygaszonymi światłami i robotami drogowymi przez które przejazd przez miasto zajął nam ponad godzinę. Już następnego dnia w trakcie przejażdżki samochodowej naszą uwagę przykuły piękne murowane rezydencje, z których wiekszość miała zainstalowane słoneczne panele na dachach. Wydało nam się, że tych paneli widać tam o wiele więcej niż w Brisbane.

Miejska plaża w Adelaide - Glenelg
W czasie naszego krótkiego pobytu w Adelaide mieliśmy okazję odwiedzić plaże Seacliff, Brighton i Glenelg. Wszystkie są bardzo ładne, z turkusowym oceanem i jasnym piaskiem, chociaż woda była bardzo zimna pomimo tego że było to już pełne lato – coś takiego nie zdarza się w Queensland. Glenelg to bardzo kurortowa dzielnica Adelaide z pięknym molo uroczą plażą oraz mnóstwem knajpek i sklepów. Warto się tam zatrzymać na lunch lub spacer wzdłóż plaży i poczuć klimat nadmorskiego miasteczka. Musimy przyznać, że brakuje nam takiego miejsca w Brisbane. Nie mieliśmy tym razem okazji zwiedzić centrum Adelaide, ale ja (Wojtek) spędziłem tam kilka dni w lutym 2012, więc mogę pokrótce opisać moje wrażenia. Pomimo swojej oficjalnej wielkości (milion mieszkańców), Adelaide zupełnie nie sprawia wrażenia dużego miasta. 


Centrum to dosłownie kilka ulic, z grupą całkiem ciekawych historycznych budynków i sklepami, barami i restauracjami. Centrum miasta wydaje się zupełnie opustoszałe wieczorem, przynajmniej w ciągu tygodnia, a czas wydaje się tam płynąć bardzo powoli. Jedną z pierwszych rzeczy która rzuciła mi się tam w oczy jest niesamowita ilość wielopoziomowych parkingów w centrum miasta, oraz brak widocznej komunikacji miejskiej. Wygląda na to, że większość mieszkańców Adelaide mieszka na przedmieściach i dojeżdża samochodami, co jest zapewne przyczyną pustoszenia miasta pod wieczór i generalnie niemrawego (przynajmniej z pozoru) życia nocnego. 

Zmumifikowane ludzkie głowy - trofea łowców głów z PNG
Najciekawszą dla mnie atrakcją w centrum okazało sie muzeum ze świetną wystawą eksponatów z Wysp Pacyfiku, przede wszystkim Papuy Nowej Gwinei. Pomimo to, mam wrażenie że jeśli ktoś jest w Adelaide jedynie przejazdem to zdecydowanie bardziej warto odwiedzić plażę w Glenelg niż centrum miasta. 







Będąc w Adelaide, pojechalismy też na krótką przejażdżkę po pobliskich wzgórzach Adelaide hills i odwiedziliśmy miasteczko Hahndorf zalożone, podobnie jak miasteczka w Barossa Valley, przez niemieckich emigrantow. Hahndorf ma mieć ponoć typowo niemiecki charakter, ale Andreas który był naszym przewodnikiem i który jest Niemcem, kategorycznie temu zaprzecza. Tak czy inaczej, Hahndorf obejrzeliśmy tylko z samochodu bo wszystkie sklepiki, restauracje i piekarnie były zamknięte z powodu świąt...

Z Adelaide pojechaliśmy prosto na Kangaroo Island, o czym napiszemy w kolejnym wpisie. Tutaj natomiast opiszemy jeszcze pokrótce inne miejsca, które odwiedziliśmy w Południowej Australii, poruszając się z Adelaide wzdluż wybrzeża w stronę Victorii.

Port Elliot i Victor Harbour, to dwa sąsiadujące ze sobą bardzo przyjemne nadmorskie miasteczka, z ładnymi budynkami i miejskimi plażami. Victor Harbour jest znany z tramwaju ciągniętego przez konia na pobliska wyspę Granite Island, gdzie po zmierzchu można obserwować najmniejsze pingwiny na świecie (z gatunku little penguins). W Port Elliot natomiast znajduje się najstarsza stacja kolejowa w Australii (z 1854 roku), oraz jedna z najpięknieszych plaż do pływania w tym regionie – zatoka Horseshoe Bay. Oba te miejsca od czerwca do października odwiedzają wieloryby, Victor Harbor ma też jedne z najlepszych miejsc do nurkowania w tym regionie; w tutejszych wodach można zobaczyć Leafy Sea Dragon (unikatowy liściasty konik morski). 

Victor Harbour - widok na Granite Island
Port Elliot - Horseshoe Bay
Z Port Elliot ruszyliśmy wzdłuż jeziora Alexandrina, które jest tak wielkie, że z jego środka nie widać lądu! Jezioro to jest zamieszkane przez wiele gatunków ptaków oraz stada pelikanów. I z tego co zauważyliśmy bardzo popularne wśród wędkarzy – wszystkie kempingi były oblężone przez samochody z doczepionymi łódkami oraz pełne sprzętu wędkarskiego.

Jezioro Alexandrina
Na południowym brzegu jeziora zaczyna się Coorong National Park. Z lotu ptaka wygląda, jak niesamowicie długi pas wydm oddzielający ocean od jeziora Alexandrina i rozlewisk rzeki Murray, mierzący aż 145 km długości i zaledwie 4 km szerokości. Park ten jest miejscem migracji tysięcy gatunków ptaków przylatujących z północnej półkuli od września każdego roku. Niestety gdy my zawitaliśmy w te okolice było bardzo wietrznie i zimno jak na lato (ok. 20 stopni), więc nie spędziliśmy tam zbyt dużo czasu i nie zostaliśmy na noc na plaży tak, jak wcześniej to sobie zaplanowaliśmy. 

Zmierzch w Coorong National Park

Nocleg natomiast spędzilismy w pubie w Kingston SE. Miasteczko samo w sobie nie wyglądało zbyt atrakcyjnie, więc po szybkiej wizycie przy gigantycznym homarze – wizytówce miasta – pojechaliśmy dalej na północ wzdłuż wybrzeża.

Wielki homar i mała Julita
Kolejnym naszym przystankiem było miasteczko Robe. Zatrzymaliśmy się tam na spacer wzdłuż pięknej plaży i przechadzkę po centrum, pełnym różnego rodzaju butików i sklepików. Zajechaliśmy też na punkt widokowy przy monumnecie, skąd rozciągają się przepiękne widoki na skaliste wybrzeże.



 


Widok z latarni morskiej na Penguin Island (ta mniejsza)
Następnie zajechaliśmy do Beachport – miejscowości z latarnią morską i widokami na małe okoliczne wysepki (w tym wysepkę zamieszkałą przez pingwiny – Penguin Island). W Beachport znajduje się też 772 metrowe molo, drugie co do długości w południowej Australii. W środku miasta można popływać w słonym jeziorze Pool of Siloam (siedem razy bardziej słone niż morze), które odwiedzane jest przez ludzi chorych na reumatyzm. Z powodu wyporności o wiele łatwiej się też w nim pływa, więc może to być dobre miejsce na naukę pływania. 

Wyjechaliśmy z miasteczka trasą widokową Bowman Scenic Drive, którą polecamy ze względu na piękne panoramy dzikiego wybrzeża. Tuż za Beachport warto też zajechać do Woakwine Cutting, największego w Australii wąwozu wyżłobionego przez człowieka. Cały ten wysiłek po to, aby odwodnić bagniste tereny pod pola uprawne. 

 





Naszym głównym celem tego dnia było Mt Gambier. Miejscowość ta jest znana z tajemniczego jeziora Blue Lake. Fascynuje ono naukowcow z wielu powodów: jego składników mineralnych, zmiany koloru w ciągu roku (od żywego niebieskiego w trakcie lata, po stalowy zielony do szarego w zimie) oraz sposobu w jaki powstało. 

Blue Lake - kolor widoczny w lecie, przepiękny niebieski
Kolejnym interesującym miejscem w Mt Gambier jest niecka w ziemi, która kiedyś była wypełniona wodą, natomiast obecnie po wysuszeniu stanowi przepiękny podziemny tropikalny ogród. 



Tuż za Mt Gambier nad oceanem znajdują sie dwa jeziora do nurkowania Ewen Ponds i Piccaninnie Ponds. Zajechaliśmy w to ostatnie miejsce, żeby zobaczyć jak to wygląda i niestety z powierzchni jezioro wyglądało jak każde inne. A podobno pod wodą wpływa się w jaskinie na dość dużą głębokość, a woda jest krystalicznie czysta, co zapewnia świetną widoczność. Spotkaliśmy tam wielu nurków, ubranych w podwójne skafandry, zgadujemy więc, że nurkowanie w tym jezioreze jest faktycznie niesamowitym przeżyciem, tylke ze trzeba sie odpowiednio ubrać (zimna woda!). Przy okazji zaszliśmy na pobliską plaże, gdzie właśnie ktoś jeździł sobie konno wśród fal. Przepiękny widok, też chcemy to w przyszłości wypróbować…

Piccaninnie Ponds

To tyle na temat naszej podróży po lądowej części stanu Południowa Australia. Żeby zobaczyć wszystkie miejsca, które tu opisaliśmy potrzeba kilku ładnych dni i trzeba przejechać ok. 1300 km. A w następnym wpisie opiszemy dwa dni, które spędziliśmy na niesamowitej wyspie w pobliżu Adelaide – Kangaroo Island.

J&W

sobota, 2 lutego 2013

Podróż przez outback

Jadąc samochodem z Brisbane do Adelaide, jedna trasa prowadzi wzdłuż wybrzeża, druga przez ląd. W Australii większość populacji mieszka na wybrzeżu, a wnętrze kontynentu nazywany jest ‘the outback’. Jest to obszar słabo zaludniony, z ograniczonym dostępem do wody oraz charakteryzujący się wysokimi temperaturami w ciągu lata. Wśród miejscowych krążą różne opinie na temat outbacku i jego mieszkańców, w sumie to rzadko ktoś tam był i jak tylko mówiliśmy w pracy, że wybieramy się w outback to dostawaliśmy wiele ostrzeżeń i porad: że niebezpiecznie na drodze, bo dużo ciężarówek i tysiące skaczących kangurów, żeby zamykać samochód na stacji benzynowej, bo tam niebezpiecznie z powodu zubożałych Aborygenów nadużywających alkoholu, żeby mieć ze sobą kanister benzyny oraz co najmniej 6 butelek wody w zapasie.. 

Takiej czerwonej ziemi się spodziewaliśmy w całej Australii - okazuje się, że taka czerwona to tylko w outbacku
To prawda, że wyjeżdżając trochę dalej od głównych miast trzeba się odpowiednio przygotować, ale sam wyjazd w outback to naprawdę nic strasznego. Nie zabrakło nam benzyny ani wody, nikt nas nie okradł, a całą podróż wspominamy bardzo miło i z pewnością powrócimy na kolejną eksplorację wnętrza kontynentu.  Z drugiej strony, my wciąż trzymaliśmy się w miarę głównych tras, a nie jeździliśmy na przełaj przez pustynię – taka wyprawa to coś zupełnie innego i zostawimy to sobie na inny raz, może też innym samochodem. A oto krótka relacja z kilku dni spędzonych w outbacku w drodze na południe...


Nasza ekscytacja rosła już od chwili opuszczenia Brisbane.  Po przejechaniu zaledwie 300km przy drodze zaczęły się pojawiać gigantyczne kaktusy tak, że poczulismy się trochę jak w Meksyku :) To co zawsze kojarzy się z outbackiem to ogromne odległości: można przejechać setki kilometrów i nie minąć ani jednej miejscowości. W związku z tym stacje benzynowe są dość daleko oddalone od siebie, ale na szczęście przy wyjeździe z każdego miasteczka znajduje się tabliczka informująca jak daleko jest do następującej stacji benzynowej, np. przy wyjeździe z Moree wiedzieliśmy, że następne tankowanie najwcześniej za 145km. Ale widzieliśmy też tabliczkę z 254km... Oprócz stacji benzynowej w takiej outbackowej miejscowości zazwyczaj znajduje się jeszcze tylko pub i sklep.


Koniec asfaltu, dalej tylko żużlówka

Jadąc przez te pustkowia, rzeczywiście mija się kangury, ale głownie te potrącone przez ciężarówki – przez trzy dni spotkaliśmy tylko jednego żywego kangura i do tego przy pobocznej drodze... Inna sprawa, że unikaliśmy jeżdżenia po nocy, kiedy ryzyko kolizji z kangurami jest największe. Za to spotkaliśmy setki dzikich kóz pasących się przy drodze, więc podróżując za dnia zapewne jest większa szansa na potrącenie takiej kozy niż kangura. Udało się nam też wypatrzyć kilkadziesiąt emu, a nie jest to łatwe zadanie, bo kolor ich piór idealnie wkomponowuje się w kolory outbacku. Co ciekawe, w Australijskim outbacku można też spoktać...dzikie wielbłądy! Obecnie na wolności żyje ich tutaj ponad milion - zostały kiedyś sprowadzone z Indii i Bliskiego Wschodu i używane do pracy ale się strasznie rozprzestrzenily, tak że je teraz odstrzeliwują a nawet eksportują do krajow arabskich! 

Dzikie kozy można spotkać przy drodze właściwie wszędzie







Za to regularnie mija się na drodze tzw. road trains (bardzo duże ciężarówki), które są często eskortowane przez samochód osobowy ze światłem ostrzegającym oraz znakiem z przodu (a czasem nawet specjalnym pojazdem eskortującym) i wszystkie samochody jadące z przeciwka wiedzą wtedy, że taka wielka ciężarówka się zbliża i trzeba trzymać się swojej strony jezdni.


Przejeżdżając przez outbackowe wioski zauważyliśmy, że owszem i puby tam są, ale wyglądają jak opuszczone miejsca z powodu szczelnie zabitych deskami okien. Chyba jednak musi być więc trochę prawdy w tym, że niektóre z tych miejsc mogą być dość niebezpieczne, zapewne szczególnie wtedy, gdy odmówi się sprzedania kolejnego piwa potrzebującemu klientowi... Tuż za Gondiwindi minęliśmy Aborygeńskie miasteczko i na ulicach nie dojrzeliśmy żadnego białego człowieka. Za to w Moree, gdzie zatrzymaliśmy się w przydrożnym motelu, z bardzo fajnym pokojem i wszystkimi potrzebnymi sprzętami, telewizor przypięty łańcuchem do ściany oraz ostrzeżenia przed kradzieżami wiszące na drzwiach przypomniały nam, że jesteśmy raczej w mniej cywilizowanej Australii.

Pub z oknami pozabijanymi deskami
Stacja benzynowa
Rzeźnik
Poczta
Kolejna rzecz, która kojarzy się z outbackiem to czerwona ziemia i wysokie temperatury. Ziemia rzeczywiście jest czerwona, to naprawdę trochę dziwne uczucie być otoczonym przez tak nietypowy kolor (mieszkając w Brisbane najczęściej widzi się zieleń lasów tropikalnych, złote plaże i błękitne niebo). Niektóre krajobrazy, szczególnie spalona słońcem trawa przypominały nam też Afrykańskie sawanny – tylko zamiast słoni, żyraf i zebr, buszują w nich emu, kangury i dzikie kozy… Jest tez faktycznie bardzo gorąco – w Broken Hill nawet późnym wieczorem było jeszcze 38 stopni, a w Silverton powiedziano nam, że mamy szczęście, że jedziemy do Adelaide bo tam jest chłodno, bo tylko 30 stopni…

38 stopni po 22 godz...
To wszystko sprawiało, że czuliśmy się trochę jak w innym kraju i cały czas towarzyszyło nam uczucie przygody. Tak jak jednej nocy w miasteczku Cobar, które zapamiętamy z powodu piorunów błyskających dookoła miasta oraz z naszego pierwszego spotkania oko w oko z jadowitym pająkiem redback. Ponieważ wydawało się że za chwilę rozpęta się niesamowita burza, próbowaliśmy się ewakuować z namiotu do jakiegoś bardziej stabilnego miejsca, no i wypatrzyliśmy, że nasz materac zmieści się w pralni. Ładnie się rozłożyliśmy na podłodze i mieliśmy już zasypiać, gdy nagle spostrzegliśmy tuż pod ławką stojąca przy naszych głową dużą pajęczynę, a w niej czarnego pająka. Pająk wyglądał dość nietypowo i raczej groźnie, więc na wszelki wypadek postanowiliśmy jednak wrócić do namiotu mimo grzmotów i błyskawic. Chociaż jeszcze wtedy nie byliśmy pewni czy to jadowity pająk czy nie, woleliśmy nie ryzykować nieumyślnego wsadzenia ręki w jego pajęczynę podczas snu…Następnego dnia obejrzeliśmy pająka przy świetle dziennym i wtedy nabraliśmy pewności, że to redback (miał czerwoną plamę na plecach...), który jest jednym z najgroźniejszych pająków w Australii. Czasem więc lepszy mokry namiot, niż sucha pralnia....

To miało być nasze tymczasowe schronienie podczas burzy - pająk mieszkał pod tą niewinnie wyglądającą ławką po prawej stronie

Groźny pająk redback
Kolejną ciekawą przygodę mieliśmy w Silverton, gdzie tuż przy wjeździe do miasta przywitał nas kroczący po asfalcie wielbłąd, a w samym mieście osioł, stojący na ganku urzędu miasta (przez chwilę zastanawialiśmy się czy to burmistrz :)) Chcieliśmy zjeść śniadanie a w lokalnym cafe pani zerknęła na zegarek i powiedziała: jest 5 min po 9tej i już nie serwujemy śniadania, bo za późno, ale mogę zrobić dla was wyjątek...
Welcome to Silverston
Kolekcja stuletnich lalek w Silverstośskim cafe
Jedną z niespodzianek było dla nas istnienie ‘Fruit fly exclusion zone’ pomiędzy Nową Południową Walią a Południową Australią. Ta specjalna strefa oznacza, że nie można przewozić owoców oraz warzyw  ze stanu do stanu, i za niezastosowanie się do tego przepisu grożą wysokie grzywny, nawet do $11,000. Na liście zakazanych owoców znajdują się m.in. cytrusy, banany, owoce pestkowe, jagody, winogrona, mango, a z warzyw bakłażan, papryka, pomidory czy ziemniaki. My mieliśmy całą torbę jabłek, bananów itp. i nie udało nam się tych zapasów zjeść w ciągu 100 km, musieliśmy owoce po prostu wyrzucić tuż przed stacją kontroli pojazdów (coś takiego jak odprawa celna, strażnik kontroluje bagażniki i sprawdza czy czasem nie ‘przemyca’ się ziemniaków czy jabłek).

 

W outbacku dowiedzieliśmy się o istnieniu mud maps, tzn. map niedbale naszkicowanych przez pierwszych osadników patykiem na ziemi. We wszystkich miasteczkach w outbacku dostawaliśmy takie mud maps, przeniesione na papier oczywiście. A oto krótkie opisy głównych miejscowości, które zwiedziliśmy w outbacku:

Bourke
Podobno outback w Queensland zaczyna się od Bourke („If you know Bourke, you know Australia” mówi słynne powiedzenie), nasza trasa do Adelaide musiała więc tamtędy przebiegać. Te okolice słyną z plantacji bawełny i w zimowych miesiącach można je zwiedzać. Kiedy dotarliśmy do Bourke było południe, a temperatura sięgała 40 stopni w cieniu, więc nie za bardzo się chciało nam wysiadać z klimatyzowanego samochodu. Chcieliśmy bardzo zwiedzić Outback Back O’Bourke Exibition Centre, ale niestety z powodu okresu świątecznego było zamknięte (byliśmy tam 22 grudnia). W lokalnym sklepie zapytaliśmy, co ciekawego można zwiedzić i pani po krótkim namyśle powiedziała, że raczej nic... No więc zastosowaliśmy się do porady i po szybkim lunchu w jedynej kafejce serwującej jedzenie o tej godzinie (w mniejszych miescowościach w outbacku lunch można zjeść tylko od 12tej do 2giej – oczywiście puby i bary serwujące alkohol są otwarte przez cały dzień), ruszyliśmy w stronę Cobar...

Centrum Bourke
Bawełna zbierająca się przy poboczu drogi - wiatr zwiewa ją tu z pobliskich plantacji
Cobar
Kopalnia złota w Cobar
To miasto natomiast słynie z wydobycia złota oraz miedzi i to właśnie tam po raz pierwszy zobaczyliśmy koplanię miedzi z bliska. Platforma widokowa jest ustawiona 150 m ponad głębia wiertniczą, a że kopalnia pracuje 24h to można zobaczyć jak często ciężarówka wywozi ładunek rudy. Cobar to główne centrum wydobycia miedzi w Australii, znajdują się tam też duże kopalnie złota. Ponieważ miasto leży na zupełnym odludziu, woda jest tam doprowadzana rurociągiem z miejscowości oddalonej o 135 km (a źródło znajduje się 400 km od Cobar – tyle ma cały rurociąg). W okolicy Cobar znajduje się bardzo ważne aborygeńskie miejsce Mt Grenfell, gdzie zachowały się naskalne malowidła w jaskiniach. Można tam dojechać jadąc kilkanaście kilometrów żużlówką, która jest w całkiem dobrym stanie, jednak zajmuje to dość dużo czasu i niestety musieliśmy zrezygnować ze zwiedzenia tych jaskiń.




Ogromna kopalnia miedzi w Cobar
 
White Cliffs
Miasteczko to znajduje się pomiędzy Cobar a Broken Hill, tyle że trzeba zjechać z głównej trasy (ok. 100km w jedną stronę). Ale warto tam zajechać, żeby zobaczyć domy wykute w skale oraz ‘księżycowe’ krajobrazy. Aby schronić się przed upałem sięgającym ponad 50 stopni w ciągu całego roku, ludzie zaczęli drążyć jaskinie w skałach i tam się zadomowili. My zwiedziliśmy dom zwany ‘Jock’s Place’ zamieszkany przez byłego górnika w kopalni opali. Oprowadził nas po swojej posiadłości, która składa się z kuchni, łazienki, sypialni i pokoju dziennego, a także nieużywanej już przydomowej kopalni opali położonej jeden poziom niżej! Wchodząc odczuliśmy znaczącą różnicę w temperaturze, przyjemny chłód, ale też wilgoć oraz zapach skał. Nie jesteśmy pewni czy to taka wielka frajda mieszkać w skale...

Wejście do domku w skale

W White Cliffs jest wiele małych, wyglądających dość prowizorycznie kopalni, gdzie ludzie przez lata poszukiwali opali. Są to płytkie dziury sąsiadujące ze sobą, które tworzą  prawdziwie księżycowe krajobrazy. Opale odkryto tu już w 1884 i 5 lat później łowcy kangurów polujący w okolicy dostrzegli wartość tego kamienia. W White Cliffs odkryto też unikalne ‘pineapples’(czyli ananasy), które są rodzajem kamienia o fantazyjnym kształcie pokrytym opalem i występującym tylko w tej okolicy. Boom wydobywczy ściągnął w te okolice tysiące ludzi i populacja miasteczka zaczęła gwałtownie wzrastać z 30 mieszkańców w 1890 do 5000 w 1900. Niestety boom skończył się szybko z powodu susz, braku wody pitnej, epidemii różnych chorób, ograniczeń w handlu z Europą oraz poborem mężczyzn w związku z Pierwszą Wojną Światową. W 1914 pozostało więc znowu tylko 30 mieszkańców...Obecnie można tam wykupić licencję na działkę o wielkości 50m na 50 metrów i próbować szczęścia w poszukiwaniu opali. Może to przyciągnie chętnych do osiedlenia się w White Cliffs. Miejsca jest sporo - obecnie populacja miasta wynosi 200 mieszkańców…

Ten księżycowy krajobraz to zasługa niewielkich kopalń opali
 

Broken Hill
Broken Hill to bardzo ładne miasteczko w środku ‘niczego’, zaledwie 500 km do Adelaide. Początkowo okolica ta była zamieszkała przez hodowców owiec, ale wraz z odkryciem złota i srebra w okolicy pod koniec XIX wieku, zaczęli osiedlać się poszukiwacze metali. I mieli szczęście, Broken Hill okazało się skarbcem dóbr: srebro, cynk oraz ołów warte biliony dolarów. W ciągu zaledwie 8 lat z niewielkiej mieściny przemieniło się w 20 tysięczne miasto z 60 pubami! To tu narodziła się odnosząca największe sukcesy australijska firma i największa firma  wydobywcza na świecie: BHP (od Broken Hill Proprietary). To również importowano wielbłądy z Afganistanu aby pomagały w transporcie wody do tak prężnie rozwijającego się miasta. W 1952 wielbłądy zostały zastąpione 109km rurociągiem sprowadzającym wodę z najbliższego jeziora.


Dziś w mieście można podziwiać piękne i dostojne ponad-stuletnie budynki (czyli stare jak na Australię), które są świadectwem dobrobytu tego miasta. Zażyliśmy też troszkę uroku lat 50-tych w barze Bells Milk w starszej dzielnicy Broken Hill. Można tam napić się napoju zwanego ‘spider’ (pająk) a jest to lód zatopiony w wybranym przez siebie napoju gazowanym. Podobno napoje przyrządzane są wg receptury z 1892 roku!

Trochę jak sklep "Społem" z lat 80tych w Polsce :)
Tuż za Broken Hill znajduje się galeria sztuki na dworze, zwana Living Desert (‘żyjąca pustynia’). Powstała ona  w 1992 w trakcie międzynarodowej konferencji, kiedy to 12 artystów z różnych krajów stworzyło niesamowite rzeźby na pustyni (artyści pracowali po 14 godzin przez 8 tygodni). Rzeźby stoją na wzgórzu, z którego można podziwiać zachód słońca nad rozległymi przestrzeniami. Jedna z rzeźb prezentująca obejmujące się księżyc i słońce stała się wizytówką Broken Hill. 

Living Desert - Broken Hill
Silverton
Już wspomnieliśmy, że przy wjeździe do Silveton otrzymaliśmy outbackowe przywitanie od wielbłądów i osła (a była to wigilia Bożego Narodzenia!). Klimat tego miejsca zupełnie nas zachwycił, wydawało się, że czas zatrzymał się tam w miejscu. Ale nie byliśmy pierwsi, którzy docenili ten klimat. To właśnie tu nakręcono wiele reklam (outbackowe relkamy piwa XXXX) oraz filmów, np. Mad Max II czy Priscilla Queen of the Desert. Miasteczko jest niewielkie, zaledwie kilka domów, sprawia wrażenie opuszczonego, ale oczywiście ma pub i bar, w którym znajduje się sklep z wykopaliskami pozostałymi po poszukiwaczach srebra i złota, którzy osiedlili się tu z Anglii i Południowej Afryki pod koniec XIX wieku zaledwie na 18 lat. Bardzo polecamy też Mundi Mundi – naturalny taras widokowy na płaskowyż otaczający Silverton. Ech, tylko wskoczyć na konia i popędzić przed siebie.

Scena prawie jak z filmu Mad Max II :)
Mundi Mundi
W drodze pomiędzy Silverton a Broken Hill znajduje się stara kopalnia srebra ‘Day Dream Mine’, nazwa chyba idealnie oddaje, co czuli jej pracownicy, emigranci z Kornwalii, którzy przyjechali spełniać tam swoje marzenia o bogactwie... Założona w 1884 roku obecnie stanowi tylko i wyłącznie atrakcjęturystyczną. Wyprawa pod ziemie jest naprawdę ciekawie poprowadzona, zakłada się ogromną baterię zasilającą lampkę na hełmie i schodzi w podziemia na kilkadziesiąt metrów w dół przez bardzo ciasny korytarz.





















Czas w Outbacku bardzo szybko nam upłynął i po tych kilku dniach wypełnionych wrażeniami, wyruszyliśmy do stolicy Południowej Australii, Adelaide – o czym już w następnej relacji…

Przysmak śniadaniowy prosto z outbacku :)
 J&W