Na pierwsze podejście wybraliśmy okolice O’Reillys, podjazd był iście w toskańskim stylu, czyli bardzą wąską krętą drogą pnącą się ku szczytom Green Mountains. Już na samej górze przywitały nas przepiękne fioletowo-czerwone papugi, które nie miały problemu siąść na czyjejś głowie czy ramionach.
Pierwsze kroki skierowaliśmy na Tree Top Walk, czyli chodzenie po kładkach rozpiętych na wysokości 15 m ponad ziemią pomiędzy ogromnymi antycznym drzewami. Niesamowite uczucie, trochę się poczułam jak w filmie Awatar. Następną atrakcją jest wspięcie się na taras widokowy rozciągnięty o kolejne 15 m wyżej niż kładka, aby już z korony drzewa figowego – tak jak ptaki - mieć szansę podziwiać okolicę.
Sama historia tego miejsca jest dość ciekawa, okolice te przez wieki były zamieszkane przez Aborygenów, park narodowy powstał w 1915 roku za inspiracją Yellowstone National Park. Sam jednak szczyt był w posiadaniu O’Reillys rodziny, która osiedliła się tam kilka lat wcześniej za sprawą rozwijającego się w tej okolicy biznesu mleczarskiego. Szybko jednak O’Reillys docenili urok tropikalnego lasu i zaczęli organizować wycieczki na końskich grzbietach, z Brisbane taka wyprawa trwała nawet 2 dni! A warto!
W drodze powrotnej mieliśmy takie oto atrakcje!!! Stado białych krów plus czarny przywódca dosłownie zatorowało nam drogę |
Dziś w tym samym domu wciąż można wynająć pokój i poczuć klimat z początku XX wieku, zresztą zerknijcie sami na stronę schroniska:
Z rodziną O’Reillys, a dokładnie z jednym z braci Bernardem, wiąże się jeszcze jedna historia. Otóż w 1937 zaginął samolot gdzieś właśnie w okolicach Lamington Park. Bernard zauważył, że w jednej lesie widać jakieś wypalone drzewa, i choć już minęło kilka dni kiedy samlot zaginał, postanowił sprawdzić, co to za znak. Okazało się, że samolot się rozbił i 3 osoby przeżyły katastrofę, jednak jeden z rozbitków stracił życie, gdy wyruszył w poszukiwaniu pomocy. Ale Bernardowi udało się uratować dwóch ludzi, choć już po10 dniach licząc od rozbicia się samolotu. Widać, że nie można tracić nadziei! Dziś w Lamington Park stoi pomnik upamiętniajacy tę historię.
Wybraliśmy się również szlakiem prowadzącym do wodospadów. Droga prowadziła tym razem w dół, więc mieliśmy szansę wchłąnać się w prastary las z ogromnymi paprociami (wielkości drzew) oraz gigantycznych drzew figowych.
Drzewa są tak wysokie i skutecznie zatrzymywały światło, i choć było popołudnie nam się wydawało, że slońce już zachodzi. Na końcu naszej trasy stanęliśmy na szczycie wodospadu, to chyba właśnie w tej okolicy Bernard odnalazł rozbitków. Zeszłismy jeszcze niżej, aby obejrzeć kaskady wodospadu. A wkoło cisza, tylko my i szum wody...Przepiękny widok oraz cudowne uczucie.
W drodze powrotnej do cywilizacji, przemknęła nam jakaś mysz przez drogę i nagle znowu zrobiło się jasno! Podobno w nocy można zobaczyć świcące grzyby (ale wtedy trzba spać na leśnym campingu, więc z tym do lata trzeba poczekać na powrór ciepłych nocy), i jak już te grzybki zobaczę, to miną wszelkie wątpliwości, gdzie Awatar był kręcony...Do Lamington Parku zawitaliśmy jeszcze raz, ale o tej wycieczce już w następnym wpisie czytaj: Binna Burra .
J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz