Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

niedziela, 29 maja 2011

Magiczne Byron Bay


Mekka backpackerów, surferów oraz miłośników bluesa: to tu co rok odbywa się największy festiwal bluesowy w kraju (http://www.bluesfest.com.au/), oraz artystów (największa liczba lokalnych artystów w Australii) – tak chyba w skrócie można opisać Byron Bay. Cudowna plaża, niesamowita atmosfera, przepiękne widoki przyciągają tłumy turystów, do których w pierwszy weekend maja dołączyliśmy również my.
 
Mieszkaliśmy w polowym namiocie nad małym jeziorkiem, jakby nad odludziu, poza cywilizacją, miejsce nazywało się ‘fabryką artystyczną’…W naszym resorcie w chillout-owym nastroju można było dosłownie zapomnieć o świecie. Można było pobujać się w hamaku u boku wielkich jaszczurek (!!!) – kilka z nich zostało niemalże oswojonych i stołują się na ławach wraz z turystami :) Można było spróbować nauczyć się gry na afrykańskich bębnach djembe czy aborygeńskim didgeridoo, pojogować :), pobrzdąkać na gitarce…Co to jest didgeridoo? To taka długa tuba, w którą się dmucha, wynalezione przez aborygeńskie plemiona z północy. Dodatkowo obok znajduje się Budda Bar, który wytwarza własne piwo i serwuje znakomite Tajskie dania. Ogólnie całe miejsce przypominało nam niektóre miejsca w Azji i miało taki klimat, że łatwo można tam zapomnieć, że jest się w Australii. A najlepsze jest to że to tylko dwie godziny samochodem od nas :)

 
  
 

Plaża jest naprawdę przyjemna, bo brak jakiegokolwiek wysokiego zabudowania. Do tego ze świetnym warunkami do nauki surfowania, gdyż jest tam mała zatoczka, w której fale płyną nie w linii prostej do brzegu, tylko tak jakby wzdłuż i dzięki temu jak juz wskoczysz na grzbiet fali to możesz tak sunąć przez naprawdę długą chwilę (o ile nie wylądujesz głową, albo tyłkiem, w oceanie :)).

 

Nad plażą wznosi się wzgórze z białą latarnią morską, która daje najmocniejsze światło na wschodnim wybrzeżu – odpowiednik 6 milionów zapałek!  Na pobliskim cypelku znajduje się najbardziej wysunięty na wschód punkt na całym kontynencie Australijskim – nazywa się Cape Byron.



W czasie naszego trzy-dniowego pobytu wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy: wielka migracja nietoperzy!  Porównując zdjęcia w internecie prawdopodobnie były to nietoperze z rodzaju Grey-headed Flying Fox, w każdym razie były ogromne, leciały dość nisko nad ziemią, około godziny 15tej i były ich tysiące. Miały ogromne czarne skrzydła i takie rudawe główki (ale póżniej okazało sie, ze to tylko szyja jest ruda). Nigdy nie przypuszczałam, że małe nietoperze mogą wyglądać słodko, sami zerknijcie na zdjęcie maluchów w szpitalu dla nietoperzy albo to jak mały nietoperz pije mleko z butelki: http://en.wikipedia.org/wiki/Pteropus_poliocephalus

 
 
Podczas naszego pobytu mieliśmy też szczęście załapać się na comiesięczny miejscowy targ. W sumie to nie tylko miejsce zakupów (ubrań, wyrobów artystycznych, biżuterii,  lokalnego miodku czy kawy), ale także coś w rodzaju lokalnego festiwalu czy święta: można zjeść coś domowego, np. ciastka upieczone poprzedniego wieczoru, posłuchać miejscowych kapel, napić się soku z trzciny cukrowej świeżo przemielonej przez maszynkę, zjeść lody z woreczków, zrelaksować się podczas masażu itp. Bardzo nam się podobały skrzynki pocztowe przerobione z rożnych sprzętów na blaszanego psa, kota czy żabę!

 
 
 
Na pewno jeszcze wrócimy do Byron Bay, magicznego miejsca, chociażby na wyprawę w pobliskie deszczowe lasy…




czwartek, 26 maja 2011

4 miesiące w Australii...

Co można zrobić w ciągu 4 miesięcy?
Przenieść się z dwiema walizkami na nowy kontynent
Zmienić pracę i w dodatku u swojego wymarzonego pracodawcy
Wynajać apartment z ogrodem palmowym i basenem
Zobaczyć koalę i kangura w naturalnym środowisku
Pojechać 8 razy nad ocean
Spotkać jadowitego weża na campingu
Z niedowierzeniem ujrzeć na własne oczy zwierzęta, o których istnieniu nie mieliśmy wcześnej pojęcia (possum, wombat, ibis australijski, czarny indyk)
Zobaczyć współczesnych Aborygenów

Kraj zamieszkania numer 5, co nas jeszcze może zdziwić?
Na powitanie mówią do Ciebie ‘How are you going?’
Uprzejmość ludzi i szeroki uśmiech na powitanie
Cena czosnku, kilo 5 razy droższe niż 5 kg pomidorów czy 7 kg pomarańczy
Że na bankntotach Australijskich też widnieje królowa Brytyjska
W kraju suszy też wystepują regularne powodzie
Mięso kangura jest jadalne i do tego bardzo smaczne
Że miasto zapewnia darmowe grille na bulwarach dla swoich mieszkanców
Sympatyczni kierowcy autobusów i grzeczni pasażerowie mówicy dziekuję przy wysiadaniu
Łatwość załatwiania spraw (konto bankowe otwierasz przez neta z Polski, prawie wszystkie rachunki są wliczone w czynsz wynajęcia mieszkania)
Że ogromne białe papugi i ibisy latają nad glową jak wróble i gołębie w Europie
Że nie ma wiewiórek na drzewach i bezdomnych psów i kotków na ulicach 
Brak kamienia w czajnikach
Fajny prysznic nie musi mieć brodzika – szklana kotara na końcu  łazienki plus rura z wodą = prysznic
Dziwne znaki drogowe
Brak Zary i H&M
Zrozumieć, że dla niektórych rok 1824 to początek historii…
J

niedziela, 22 maja 2011

Capricorn Coast: trzy noce z papugami

Campingu ciąg dalszy, tyle że 200 km dalej na północ, w Moore Park Beach (mapa), w okolicy pełnej plantacji trzciny cukrowej – tak popularnej w tych stronach jak w Polsce pola z żytem czy ziemniakami. Co prawda ta pora roku to nie jest sezon na trzcinę i nie zakosztowaliśmy słodkiego smaku powietrza przesyconego cukrem.


Tym razem nie ma tłoku, każdy ma swoją parcelę. Na naszej parceli skromnie stoi namiocik i autko, na sąsiednich: ogromne namioty, fotele, przyczepy campingowe, vany, łódki…Nasza parcela znajdowała się pod ogromnym baobabem, rozbijając się tam nie wiedzieliśmy jeszcze, jakie atrakcje z tym związane na nas czekają…
 

Kemping jest położony tuż nad brzegiem oceanu, więc nie mieliśmy daleko na plażę, a że pogoda była przepiękna (pomimo tego że wszyscy krakali, że na Wielkanoc zawsze pada….), więc większość czasu właśnie tak spędzaliśmy. Wielkanoc pod namiotem nad morzem, podoba się nam taki sposób spędzania świąt!
 

A nad ranem pobudka o 5.45! Tysiące papug – zwanych tu lorikeets (to te takie kolorowe, o zabarwieniu w kolorze tęczy) obsiadło baobab, pod którym spaliśmy i okropnie wrzeszczały, tak że za nic nie dało się spać….Takie tu są miejscowe atrakcje!


Na szczęście nie przeszkadzało nam to zupełnie. Wręcz przeciwnie, dzięki tym pobudkom mieliśmy okazję podziwiać wschód słońca, dla nas pierwszy raz na tak bardzo wschodnim wybrzeżu... Przepięknie i romantycznie, a wzdłuż 15 kilometrowe plaże...


 

Z Moore Park Beach wybraliśmy się też na wycieczkę do miejscowości 1770, nazwa od roku, w którym kapitan James Cook dopłynął po raz pierwszy do wybrzeża Queensland. Jest to więc niejako data narodzin Queensland. 1770 (mapa) to przepięknie położona miejscowość, z łagodną laguną i bez wysokich fal. Z informacji na przybrzeżnych tablicach wyczytaliśmy, że kapitan Cook w oczach Aborygenów był uważany za mądrego, gdyż potrafił znaleźć jadalne figi i zioła dla swojej załogi. Natomiast towarzyszący mu botanik, Banks, za nierozgarniętego, gdyż zbierał tylko bezużyteczne rośliny....W każdym razie nie dziwię się, że Cook zachwycił się okolicą, faktycznie jest tam malowniczo i urokliwie, nie spróbowaliśmy jedynie bustarda (coś w rodzaju Australijskiej czapli), który podobno był najsmaczniejszym mięsem, jakie kapitan zjadł od momentu wyjazdu z Anglii. Może następnym razem :) J

 



piątek, 13 maja 2011

Spotkanie z delfinami, pościg za krabami…czyli Tin Cin Bay

Zaczynamy nabierać nawyków tubylców, a może po prostu te nawyki to też są rzeczy które kochamy! Jedna z nich na pewno jest camping, oprócz BBQ o którym wkrótce. Od miesiąca jesteśmy posiadaczami autka i możemy się swobodnie zapuszczać w odległe zakątki Queensland. A że weekend wielkanocny w tym roku połączył się z Anzac Day to zaowocowało to aż 5 dniową przerwą od pracy, upii!  Szybko zaopatrzyliśmy się w najpotrzebniejsze rzeczy: namiocik, śpiworki, materac, pompka, GPS, aerozol przeciwkomarowy i w drogę!!!! 

Wojtkowi udało się zarezerwować kawałek pola namiotowego – okazało się że Australijczycy kochają biwakować (a nie wylegiwać się w 5 gwiazdkowych hotelach jak to robią wyspiarze, hihi) i w długie weekendy trzeba dosłownie łapać, jaki tylko kawałek trawki się da! Na pierwszą noc wybraliśmy Tin Cin Bay, małą miejscowość na północ od Sunshine Coast: Tin Can Bay QLD

Dojechaliśmy na miejsce wczesnym południem i okazuje się, że ledwo udało nam się wcisnąć nasz mały namiocik na polu…Właściciel campingu pomagał nam jak mógł i wciąż powtarzał ‘all good’!

Ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy i akurat zaczął się odpływ, więc można było dosłownie gonić za wodą. Okazało się, że nie tylko za wodą….



Spotkaliśmy ‘stada’ krabów, które zwinnie zagrzebywały się w piasku na widok najdrobniejszego ruchu czy cienia. Ale udało się nam je trochę pooszukiwać i bliżej się im poprzyglądać. Muszę przyznać, że byłam zdumiona ich koordynacją ruchów oraz szumem jaki wydają przy poruszaniu się w gromadzie.

Wieczorem nagroda: przepyszna kolacja w jedynej restauracji (oprócz niej była jeszcze tylko budka fish & chips). Pierwszy raz jadłam scallops (po Polsku to chyba są muszle św. Jakuba albo przegrzebki) i przyznaję, że są wyśmienite. Wojtek za to miał ucztę: krewetki, ostrygi Moreton Bay Bugs (o których wspominaliśmy już wcześniej) i inne przysmaki.


A po w drodze powrotnej czekał na nas taki piękny widok, była prawie pełnia – wygląda tak samo na drugiej półkuli :-)


Nastawiliśmy sobie zegarki na 7 rano, bo właśnie rano czeka na turystów główna atrakcja Tin Can Bay: karmienie dzikich delfinów. Właściciel campingu wytłumaczył nam jak dojść na miejsce i miał rację, że nie da się tego pominąć, po prostu kolejka turystów już wita z daleka…Niektórzy nawet biegli :-) 

Delfiny nas nie zawiodły, przypłynęły na czas i grzecznie czekały na rybki. Codziennie jedzą określoną liczbę ryb i jak już swój limit sytości osiągną to karmienie się kończy a delfiny po prostu odpływają. Odczekałam swoje w kolejce, dostałam jedna rybkę, zmoczyłam ręce w jakimś fioletowym płynie antybakteryjnym i wreszcie przyszła pora na mnie, żeby na karmić delfina. Przypadł mi najsłynniejszy okaz - chłopiec o imieniu Mystique, który przypływa w to miejsce od urodzenia, czyli od 19 lat!. Zdążyłam tylko rybkę wyjąć z wiaderka a Mystique dosłownie wyrwał mi ją z ręki! I do tego syczał…Chwycił jedzenie tak szybko, że Wojtek niestety nie miał szansy zrobić zdjęcia. Ale za to widać moją szczęśliwą mordkę, taka mała rzecz a jak cieszy! 


 

Po karmieniu jeszcze wypełniłam ankietę na temat mojego doświadczenia z delfinami i Wojtek podejrzał, że moja wiedza na temat tych zwierząt wzrosła z 4 na 7. Miał z tego ubaw przez resztę wyjazdu… a moja wiedza poszerzyła się np. w kwestii ubarwienia delfinów, ich zachowania, diety, wielkości i tego że syczą :-)

Dalsza część relacji z Wielkanocnego wyjazdu w kolejnym wpisie…

J

środa, 20 kwietnia 2011

Miasto nad rzeką Brisbane

Rzeka o nazwie Brisbane (coż za wyszukana nazwa ;-)) przecina Brisbane uroczym zawijasem. Jak mawiają miejscowi wije się jak wąż. Właśnie ten kształt koryta uratował miasto przed całkowitym zalaniem w trakcie ostatniej powodzi, chociaż niektóre fragmenty nabrzeża skierowane zostały przykryte nawet 10 metrową taflą wody! W sumie powodzie nawiedzają Brisbane w miarę regularnie. Pierwsza ogromna powódź została zanotowana w 1893 roku i od tamtego czasu powtórzyło się to kilkakrotnie. Zwykle też dotknięte żywiołem zostają te same tereny. Dlatego tez większość domów i biznesów na terenach zagrożonych powodzią ma ubezpieczenie, które pokrywa ewentualne zniszczenia. 


A jest co ubezpieczać, bo nabrzeże w Brisbane jest bardzo dobrze zagospodarowane. Można powiedzieć, ze życie miasta toczy się nad rzeka, a nawet dosłownie na rzece, bo w skład transportu miejskiego wchodzi flota katamaranów CityCat. Już prawie wszystkie przystanie zostały odbudowane po powodzi i zdecydowanie ułatwia to poruszanie się pomiędzy dwoma brzegami rzeki. Najlepsze jest to że na takie przejażdżki działa zwykły miejski bilet, bez żadnych dodatkowych opłat za przepiękne widoki na miasto, szczególnie fotogeniczne wieczorem, gdy wszystkie mosty oraz wieżowce są oświetlone.

CityCat na tle centrum
Bo oczywiście w Brisbane jak w każdym australijskim dużym mieście jest strefa drapaczy chmur. Ale tuż obok jest też przepiękny ogród botaniczny, a po drugiej stronie fantazyjne skałki świetnie nadające się do wspinaczki – ta część miasta nazywa się Kangaroo Point. Skały te są pozostałością po starym wulkanie ale strome klify to głównie zasługa  górnictwa i zatrudnionych w nim skazańców  – zresztą Queensland do dziś słynie z przemysłu górniczego. Teraz na tych skałkach nie tylko można się wspinać, ale również podziwiać widoki na drugie nabrzeże, to zagospodarowane przez wieżowce jak również spędzić milo czas korzystając z jednego z wielu publicznych stanowisk do grillowania,  czy spacerując pomiędzy rzeka a złocistym klifem.


Z Kangaroo Point już niedaleko do South Bank, czyli kulturalnego centrum miasta. Ta dzielnica jest zdominowana przez Galerię Sztuki Nowoczesnej, Muzeum Queensland, Galerie Sztuki Queensland, Bibliotekę Stanowa oraz Centrum Kulturalne oraz Centrum Sztuki (QPAC). To również tutaj jest słynna (sztuczna) plaża – jedyna w Australii plaża w centrum miasta, która w weekendy przyciąga tłumy ludzi.


Nad rzeką znajduje się też mnóstwo knajpek, restauracji i kafejek. Można tu zjeść świeże owoce morza, łącznie z lokalnym rarytasem zwanym Moreton Bay Bugs, który wygląda trochę jak rozdeptana wielka kreweta bez głowy, ale smakuje rzeczywiście świetnie. Poza tym można posłuchać muzyki na żywo w niezwykle pięknych okolicznościach przyrody ;-) Zresztą najlepszy klub jazzowy w Brisbane też jest położony nad samą rzeką. Taki koncert pod gwiazdami w ciepłą letnią noc, na który w dodatku dojeżdża się łódką zamiast metrem, to naprawdę niezapomniane przeżycie...   

  

... nie wspominając już o kinie letnim, koncertach pod chmurka, czy nawet ćwiczeniach grupowych na trawie – to wszystko też jest dostępne na rzeką! Domyślacie się wiec, która cześć miasta odwiedzamy najczęściej :-)


J & W

niedziela, 10 kwietnia 2011

Sunshine Coast - plaża z zachodzącym słońcem

W okolicach Brisbane jest nie tylko Gold Coast, ale rownież Sunshine Coast. Obydwa wybrzeża różnią się znacząco, nie tylko samym stylem nabrzeża, ale przede wszystkim faktem, że na Sunshine Coast można pływać! 


Fale rozchodzą się wsród małych zatoczek, dzięki czemu woda przy brzegu jest spokojniesza i pozwala na relaksującą kąpiel. Rownież styl zabudowy nabrzeżnej jest zupełnie inny, nie ma tu krzykliwych wieżowców, tylko normalne rezydencje oraz hotele ukryte w głębi lądu. Dodatkowo jeden z cypelków w miejscowości o nazwie Noosa jest pozbawiony jakichkolwiek domków i w całości został przeznaczony na park narodowy, który zamieszkuje wiele dzikich zwierząt, w tym koale!  Podobno jest to ostatni cypel w Australii pozbawiony zabudowy…  

 

Można sobie więc pospacerować wytyczonymi szlakami pieszymi, zapuścić się na dzikie plaże i dojść do piekielnej bramy! Na poniższym zdjęciu właśnie przekroczyłam tę bramę :)
 

Można się też wśród takiej pięknej scenerii zakochać bez opamiętania i wziąć ślub na plaży…. Szkoda, że nie wpadliście :) 
 

Pierwszy raz widzieliśmy też zachód słońca nad oceanem właśnie na Sunshine Coast, coż mieszkamy na wschodnim wybrzeżu, więc żeby to zobaczyć potrzebna jest odpowiednia zatoka…
 
To zdjęcie dedykujemy Geli! Dla niewtajemniczonych, zachód słońca to jego ulubiona sceneria do fotografowania :)



Niestety do Sunshine Coast nie ma tak dogodnego połączenia pociągowego jak to ma się w przypadku Gold Coast. Na szczęście właśnie kupiliśmy samochód, więc w przyszłości nie będzie problemów z dojazdem! J

niedziela, 27 marca 2011

Stradbroke Island - australijska Chorwacja ;)

Wyspa North Stradbroke Island, pieszczotliwie zwana Straddie, to kolejne świetne miejsce na jednodniową wycieczkę z Brisbane. Dojazd zajmuje mniej więcej tyle samo czasu co w przypadku Gold Coast, o którym pisaliśmy wcześniej, ale oferuje zupełnie inne widoki i atrakcje.

 
Około półgodzinna jazda specjalnym promem osobowym (zwanym tu wodną taksówką) upływa bardzo szybko. Potem jeszcze tylko kolejne pół godzinki autobusem na drugi koniec wyspy i już można w pełni korzystać z jej uroków – pięknych szlaków spacerowych nadmorskimi klifami, czy też ciągnących się kilometrami złotych piaszczystych plaż, na których prawie nie ma ludzi.

 Straddie jest zdecydowanie mniej zabudowana, i skomercjalizowana, niż plaże na głównym lądzie, szczególnie Gold Coast, więc świetnie nadaje się na wypoczynek – można tu szybko zapomnieć o całym świecie. Nie jest to raczej miejsce dla osób szukających hucznych imprez – nawet w najbardziej popularnym miejscu na wyspie, zwanym Point Lookout, jest tylko kilka spokojnych barów i restauracji, które są zresztą zamykane o zmroku. Są za to inne atrakcje – świetne warunki do surfingu i kilometrowe plaże, po których nawet można jeździć, jeśli się ma samochód z napędem na cztery koła.


Nam podobało się tu bardzo – krajobraz Straddie skojarzył nam się z widoczkami znad Morza Śródziemnego. Niektóre zakątki wyglądają jak przeniesione wprost z Chorwacji czy Portugalii – to ze względu na malownicze, skaliste klify i przepiękny, lazurowy kolor wody. 


Na deser spotkała nas niespodzianka – czekając na powrotny autobus do portu mieliśmy okazję podziwiać dwa dzikie (tzn. żyjące na wolności) kangury, które akurat podskubywały sobie trawę w okolicy przystanku. Na pewno będziemy często odwiedzać Straddie – zwłaszcza, że okazało się że na wyspie jest kilka kempingów, na których można rozbić sobie namiot i spędzić tam noc. Wtedy na pewno będzie więcej okazji do zabawy z kangurami, a może nawet z koalami – jadąc autobusem widzieliśmy przydrożne znaki ostrzegające przed nimi :) 


 P.S. Wrzuciliśmy koleją porcję zdjęć z Brisbane i okolic na Picasie, możecie je obejrzeć tutaj
W