Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

piątek, 31 sierpnia 2012

Boonah: miasteczko w sercu Scenic Rim i spotkanie z echidną czyli kolczatką


Scenic Rim znajduje się dosłownie na wyciągnięcie ręki z Brisbane, to tylko ok. 1-godzinna jazda samochodem na południe. Wybraliśmy się tym razem w kierunku Boonah, jednej z miejscowości leżących w tym regionie– pozostałe to m.in. Beaudesert czy Tamborine Mountain, o których napiszemy wkrótce. Scenic Rim to wzgórza oferujące piękne widoki na okoliczne rozległe doliny, na ktrórych się pasą krowy, konie oraz owce.
Scenic Rim
Takich miejsce gdzie krowy mogą napić się wody jest mnóstw w Scenic Rim
Swoją jednodniową wycieczkę – po przejechaniu przez Peak Crossing oraz Kalbar – rozpoczęliśmy od wizyty w miasteczku Templin, a dokładnie w Templin Historical Village. Jest to kompleks 12 zabytkowych budynków poprzenoszonych z okolicy i od 1977 oficialnie jest to historyczne miejsce, w którym kolekcjonuje się stare rekwizyty wiążące się z tym regionem. Fajne jest to, że zwiedzający mogą rownież dotykać powystawiane rzeczy, praktycznie wszystko jest tu wystawione na półkach a nie pozamykane w gablotach. Co prawda część z rekwizytów wygląda raczej śmiesznie jako eksponaty muzealne, np. narzędzia, maszyny czy rowery, które w Polsce można spotkać na wiejskim strychu czy w stodole. Ale w warunkach Australijskich są to prawdziwie starożytne przedmioty, bo tutaj przecież 50 lat wstecz to praktycznie jedna trzecia całej historii :) Niektóre obiekty są całkiem ciekawe i śmieszne, na przykłąd zrekonstruowana klasa ze starej szkoły, wraz z przykazaniami dobrego ucznia z lat 40 dziewietnastego wieku czy zatopione.w formalinie lokalne zwierzątka – węże, jaszczurki i skorupiaki. 

Siedzę sobie w szkole z początku XX wieku
Ciekawe są też same budynki, nie są repliki tylko orginalne domy, jak na przykład kościół bądź lokalny urząd sprzed stu lat. Wchodząc do takie stuletniego kościółka można mieć wrażenie że czas się zatrzymał – na fotografii śłubnej zrobionej w tym miejscu w 1911 roku i wiszącej na ścianie, wnętrze wygladało dokładnie tak samo: żaden mebel, instrymunet muzyczny czy rekwizyt nie został zmieniony. Nawet wianki ślubne czy obrazki komunijne z początku XX wieku się zachowały. 

W środku chatki wybudowanej przez jednego z pierwszych osadników z Niemiec w 1879 roku. Wszystkie rekwizyty są z tamtego okresu - naczynia, skrzynie na przechowywanie mięsa, żelazne garnki, narzędzia itp.
Następny przystanek to już Boonah – całkiem typowe Australijskie regionalne miasteczko, z głowną ulicą zwaną ‘High Street’, na której znajduje się parę pubów, czyli ‘hoteli’, parę kafejek i sklepy sprzedające ubrania, które wyglądają jak z lat 70tych lub 80tych – nigdy nie możesz być pewien czy to są jakieś antykwariaty czy oni sprzedają te rzeczy tak na serio… Pierwsze kroki w Boonah skierowaliśmy do punktu informacyjnego (zobacz też wpis o podróżowaniu po Australii), gdzie jak zwykle można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o historii regionu, wziąć darmowe mapki i zaczerpnąć porad na temat zwiedznia okolicy. Miły starszy pan obsługujący punkt informacyjny doradził nam spacer po pobliskiej górze, Mount French, zwiedzenie winiarni Kooroomba i tamy nad jeziorem Moogerah.

Widok na Boonah z punktu widowokowego znajdującego się tuż za informacją
Przy okazji okazało się, że okolicę punktu informacyjnego zamieszkuje kolonia około 2-3 tys. nietoperzy! Przemiły pan wspomniał, że to niestety lokalny problem, gdyż kolonie nietoperzy stacjonują regularnie w Boonah w trakcje swych migracji z północy na południe oraz z powrotem – ludzie skarżą się na to, że nietoperze hałasują, nieładnie pachną i roznoszą choroby. Jak widać na zdjęciu na jednym drzewie może się zmieścić ogromna ich liczba...

Ile sztuk nietoperzy na jednym drzewie....
Nad informacją znajduje się wjazd na punkt widokowy, z którego rozciąga się widok na Boonah oraz okoliczne szczyty. My postanowiliśmy za radą pana wiechać też na Mount French, który znajduje się po przeciwnej stronie Boonah. Mt French jest jedną z wizytówek Scenic Rim – to ten szczyt ze ścianą wspinaczkową (nazywa się Frog Buttress), na której w tym samym czasie może się wspinać nawet 60 osób. Widoki ze szczytu jak widać na zdjęciach – bardzo śliczne. 


Widok z Mt French a tuż pode mną słynna ścianka wspinaczkowa
Chcieliśmy również zajechać do stadniny osiołków, ale niestety na osiołki trzeba się wcześniej umawiać. Więc naszym następnym przystankiem była winiarnia Kooroomba i raczej nie jest to miejsce produkcji słynnych win, ale udało nam się przetestować kilka; tutejsze białe wino jest zdecydowanie bardziej godne uwagi niż czerwone. Winiarnia może się też poszczycić się pięknymi widokami na otaczające wzgórza, w tym Mt Alford, oraz polami lawendy. Warto może w tym miejscu wspomnieć, że w regionie Scenic Rim mieści się kilka winiarni i każda z nich organizuje lokalne imprezy (więcej do poczytania na stronie www.scenicrimwines.com.au)

Pola lawendowe przy winiarni Kooroomba
A to moje obecne profilowe zdjęcie na FB
Z Kooroomba jest bardzo blisko do jeziora Moogerah, nad które planujemy powrócić pod namiot, tak nas ta okolica zauroczyła. Tu również spotkaliśmy australijskiego rdzennego mieszkańca: echidna (po polsku kolczatka). 
Echidna
Zatrzymaliśmy samochód, żeby zrobić zdjęcia przpięknym corellom, i nagle dostrzegliśmy kątem oka coś małego po drugiej stronie ulicy. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom, że to małe zwierzątko okało się echidną, do tego bardzo odważna, bo nic a nic się nas nie wystraszyła i dalej sobie grzebała w ziemi, gdy my w tym czasie robiliśmy jej zdjęcia i kręciliśmy filmy. Do tej pory nawet w zoo nie udało się jej nam dobrze zobaczyć, bo ona często śpi w dzień lub chowa się w noce. W każdym razie mamy kolejne australijskie zwierzątko zobaczone w naturze do odhaczenia z listy :-)

Śliczna prawda?
Samo jezioro Moogerah jest też bardzo ładne, położone w zacisznej okolicy otoczonej wzgórzami jest oazą dla czarnych łabędzi i wygląda jak idealne miejsce na wędkowanie, może kiedyś uda nam się to przetestować...
 
J&W

wtorek, 21 sierpnia 2012

Jazda przed siebie, czyli jak można przejchać 600km bez planownia

Weekend zaczął się bardzo chillioutowo, od noclegu w miejscu zwanym Misty Mountain Retreat. Ta część wycieczki była jak najbardziej zaplanowana, ale to zaledwie 30 minut od Brisbane, więc pojechaliśmy od razu w piątek po pracy. Choć tak niedaleko od centrum miasta to jednak ma się uczucie, że cywilizację zostawiło się gdzieś daleko, a wkoło ciebie tylko piękne góry (w tle górował szczyt Mt Samson), do tego domek, w którym nocowaliśmy jest tak malowniczo położony, że zachód słońca można podziwiać od strony werandy, gdzie stoi basen-spa,  natomiast wschód od strony okien sypialnianych i to właśnie tam serwowano nam śniadanko. 

W tle Mt Samson tuż przed zachodem słońca, ja tymczasem zażywam uroków Queenslandzkiej zimy
Na miejscu można zamówić sobie masaż albo body wrap (ja wybrałam opcje wrapową, podobno wyglądałam jak bezdomny, ale za to jaki super relaks). 

Pełen relaks - to ja w body wrap
Misty Mountain położone jest w bardzo ładnej okolicy, w pobliżu znajduje się góra Mount Glorious i położony na niej park narodowy D’Aguilar, a także farma jeleni – o tych miejscach napiszemy wkrótce.

Misty Mountain Retreat - od strony wschodzącego słońca
Ponieważ po fantastycznie spędzonym wieczorze w Misty Mountain nie chciało nam się wracać do domu, stwierdziliśmy, że pojeździmy sobie po okolicy do wieczora, a w miejscu gdzie się znajdziemy poszukamy sobie noclegu w jakimś pubie (czyli ‘hotelu’ – więcej na ich temat we wpisie ‘Informacje Praktyczne’). Zaczęliśmy od pobliskiego jeziora Samsonvale, całkiem przyjemnego miejsca, chyba popularnego wśród wędkarzy i piknikowiczów. Jak praktycznie wszędzie w Australii w takich miejscach jest pełno wyznaczonych obszarów piknikowych, ze stoliczkami, darmowymi grillami elektrycznymi i czystymi toaletami.

BBQ nad jeziorem Samsonvale
Kolejnym przystankiem była wioska Old Petrie Town, zespół starych budynków zarządzanych przez YMCA, mieszczących sklepy z antykami i pamiątkami oraz kafejki. W Old Petrie Town w każdą niedzielę odbywa się targ z muzyką country  – musimy się tam wkrótce wybrać, bo zapowiada się to interesująco. Znajduje się tam też całkiem ciekawe muzeum przedstawiające historię regionu: pierwszych odkrywców, skazańców i zmieniające się przez lata mody. Nas zaciekawiła szczególnie podręcznik dla Amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Australii podczas drugiej wojny światowej, wyjaśniająca różnice kulturowe między Amerykanami a Australijczykami. Można się z niej było np. dowiedzieć, że Australijczycy uwielbiają mięso z ziemniakami, że ich ulubionym napojem jest herbata i że lubią śpiewać, a także przeklinać :)  

Old Petrie Town
Podczas spaceru po Old Petrie Town spotkała nas – a właściwie Julitę – mała przygoda: chodząc po wiosce i robiąc zdjęcia mało nie weszła prosto na ok. 2-metrowego pytona, który akurat przepełzał sobie na drugą stronę asfaltowej ścieżki! Dobrze, że przystanął, jak zobaczył, że się do niego zbliżam i zaczął ostrzegać niebieskim językiem, że jest groźny...To pierwszy wąż z gatunku Carpet Python, którego widzieliśmy na wolności. Węże te należą do gatunku dusicieli, żywią się małymi gryzoniami i ptakami i nie są generalnie niebezpieczne dla ludzi, chociaż nadepnięcie na takiego sporego osobnika zapewne sprowokowałoby go do jakiegoś ataku...Znajomi Australijczycy potwierdzili, że to był duży egzemplarz i tylko się śmiali z tej przygody.

Carpet Python - to na tego węża mało co nie weszłam
Z Petrie Town pojechaliśmy w kierunku Dayboro, następnie drogą wymownie nazwaną Ocean View do Mount Mee. Tam zrobiliśmy sobie krótki spacer, bo niestety droga przez ten park jest dostępna tylko dla samochodów z napędem na 4 koła.
Dalej ruszyliśmy w kierunku Kingaroy, mijając po drodze pastwiska z krowami, końmi i owcami. 

Widok z kafejki przy drodze Ocean Viev
Na nocleg wybraliśmy lokalny ‘hotel’ czyli po prostu pub z pokojami gościnnymi (więcej info na stronie Informacje praktyczne paragraf ‘podrozowanie po Australii’), gdzie zjedliśmy obowiązkowego steka z lokalnej krowy. W pubie królował kolor czerwony, a to głównie za sprawą lokalnego klubu rugby, który nazywa się Czerwone Mrówki (Kingaroy w narzeczu aborygeńskim Wakka Wakka oznacza czerwoną mrówkę). Kingaroy głównie jest znane z produkcji i przetwórstwa orzechów ziemnych. Obecnie w tej okolicy zwanej South Burnett rozwija się produkcja win, gdyż uprawianiu winorośli sprzyja zarówno klimat jak i żyzna powulkaniczna ziemia.

Fabryka orzeszków ziemnych w Kingaroy - zdjęcie zrobione z pokoju w którym nocowalismy (Hotel Carrollee)
W niedzielę natomiast ruszyliśmy w kierunku Bunya Mountains, drugiego najstarszego parku narodowego założonego w Queensland w 1908 roku (o innych parkach narodowych czytaj w postach o Lamington, Bina Burra, Eungella, Glass House Mountains, Moreton Island, Whitesundays, Noosa, Fraser Island). Zdobyliśmy tam najwyższy szczyt Kiangarow – 1135 m to dość wysoko jak na Australijskie warunki. Stamtąd podziwialiśmy widoki na dolinę Darling Downs – ogromną płaszczyznę ciągnącą się aż po horyzont. 

W drodze na Kiangarow w Bunya Park było mnóstwo takich śmiesznych palm
Bunya park wziął swoją nazwę od sosny Bunya, która jest ogromnym drzewem sięgającym nawet 50 metrów i żyjącym około 500 lat. To drzewo uchodziło za święte a orzechy Bunya były przysmakiem dla lokalnych aborygenów, którzy schodzili się z obszarów odległych nawet o setki kilometrów, aby nasycić się tym orzechami. Takie spotkania odbywały się co 3-4 lata, wtedy kiedy szyszki dojrzewały i spadały z drzew, ale uwaga szyszka jest tak przeogromna, że siedzący pod Bunya sosną człowiek może nawet zginać – jest większa od piłki futbolowej, ponad 25 cm średnicy. Obecnie próbuje się reaktywować używanie tego orzecha w pieczeniu ciast, naleśników, produkcji humusu czy Bunya pesto.

Wallabies i kangury pasą się gromadami w Bunya Mt, na tym zdjęciu po prawej oraz po środku widać sosny Bunya
Najciekawszy spacer, który zrobiliśmy w tym parku to sekcja Paradise Falls, z dwoma uroczymi wodospadami (Paradise Falls oraz Small Falls; wodospadu Big Falls, który znajduje się na końcu trasy w ogóle nie było widać, bo zima to sucha pora i od dawna nie padało). 
Widok na okolicę ze ścieżki do Big Falls - na zdjęciu widać doskonale, że zima to pora sucha- trawa zamieniła się w siano
W środku parku narodowego Bunya Mountains znajduje się taka niby-osada o nazwie Dandabah, złożona z kilkunastu domków do wynajęcia, pola namiotowego i dwóch restauracji/kafejek. W okolicy biegają stada kangurów i wallabies; przylatują też na karmienie roselle oraz king parrots, piękne kolorowe papugi, które można też zobaczyć w samym lesie. W Dandabah jest też całkiem fajne pole namiotowe, na którym całymi grupami pasą się wallabies, więc na pewno tam się wybierzemy na nocleg, karmienie papug i kangurów, jak tylko zrobi się cieplej... 
Boksujące się kangurki na campingu w Bunya Parku
 Wyprawa na weekend ma tym większy sens, że park jest jednak dość daleko od Brisbane – w czasie tej ‘lokalnej’ wycieczki przejechaliśmy w sumie ponad 600km!

J&W