Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

niedziela, 22 stycznia 2012

Na południe od Queensland – wycieczka po Nowej Południowej Walii: Sydney



Do Sydney dotarliśmy w drugi dzień świąt, udało nam się zarezerwować miejsce na campingu mieszczącym się prawie w centrum miasta, w Parku Lane Cove. No może nie nocuje się pod Sydney Opera House, ale  naprawdę w rozsądnej odległości do centrum (ok. 30 min. metrem), a jednocześnie ma się wrażenie, że śpi się w środku lasu, a nie w metropolii -  camping jest na terenie rezerwatu przyrody i dlatego dzieli się parcele z różnymi zwierzakami. Naszą działkę okupował mały leśny indyk, którego udało nam się troszkę oswoić (trik na bułkę działa na każdego ptaka), tak że na drugi dzień kręcił się koło nas od rana. 


Oprócz „standardowych” zwierząt takich jak possum, lorikeet czy kookaburra, udało się nam wypatrzyć całkiem nowe dla nas zwierzątko o nazwie bandicoot. Co to jest? Wygląda to trochę jak nieco większy szczur, ale skaczący i z dłuższym noskiem. My go przyłapaliśmy, jak się dobierał do worka z ziarnami soi zostawionym przez kogoś na noc przy samochodzie (bo to nocne zwierzątko). Więc jeśli chcesz mieć bandicoota na kolacji – zostaw ziarna lub orzechy na wierzchu.

Bandicoot
Wracając do Sydney Opera House, chyba jednego z najbardziej rozpoznawalnych Australijskich miejsc, wygląda ona o wiele ładniej w świetle nocnym – przynajmniej my mieliśmy takie wrażenie – dotyczy to zresztą całej zatoki Sydney Cove pomiędzy operą a równie ikonicznym mostem Sydney Harbour Bridge. I to właśnie ta zatoka najbardziej nam się spodobała spośród miejsc, które nam się udało zwiedzić w Sydney.


 
Z atmosfery trochę to przypomina South Bank w Londynie, z powodu mnóstwa ulicznych artystów (tyle, że tu główną atrakcją jest oczywiście zdjęcie z Aborygenem ;-)), tłumów turystów, dziesiątek knajpek, morskiego wiatru...Tyle że w Sydney dodatkowo panuje atmosfera ruchliwego portu – można stąd nie tylko podjechać do innej dzielnicy miasta (o czym więcej za chwilę), ale również wskoczyć na olbrzymiego transportowca do Nowej Zelandii. Z ciekawostek dodamy, że do Sydney Cove pierwsi biali ludzie (kapitan Arthur Phillip wraz 11 statkami wypełnionymi Brytyjskimi skazańcami) dopłynęli 26 stycznia 1788 i to właśnie ten dzień został uznany na obchodzenie święta narodowego „Australia Day”.



W okolicy Sydney Cove warto również zwiedzić historyczną dzielnicę the Rocks – plątaninę wąskich ulic, niegdyś pełną szemranych knajp, a dziś popularnych barów i restauracji. The Rocks to również miejsce, gdzie zaczyna się (lub kończy) spacer mostem Harbour Bridge, który gorąco polecamy, szczególnie nocą – rozciągają się stąd najlepsze widoki na operę i centrum miasta (na marginesie, chętni mogą się również ‘wspiąć’ na most, czyli przespacerować się po szczycie tej konstrukcji, ale taka przyjemność kosztuje ok. $200 na osobę). W naszym przypadku dodatkową atrakcją była burza z piorunami, która szalała gdzieś w dali – niestety, jak się przekonaliśmy, dość ciężko jest uchwycić błyskawicę na zdjęciu ;-) 

The Rocks


Z drugiej strony opery znajduje się interesujący ogród botaniczny, w którym oprócz roślin można też podziwiać nieco inne widoki na operę i most, a także na wieżowce w centrum.Ogród botaniczny powstał w 1816 roku i jest najstarszym miejscem prowadzenia badań naukowych w Australii. To właśnie tam trafiły zbiory ziół i roślin z australijskiego wybrzeża zebrane przez botanika Banksa, tego ze statku kapitana Cook'a. W ogrodach tych rosną ok. 180 różnych gatunków palm, a także długowieczne figi pamiętające czasy pierwszych osadników. 

  

 Jak wspomnieliśmy z zatoki Sydney Cove można popłynąć do innych dzielnic, np. do Manly gdzie podobno są przepiękne trasy spacerowe. My natomiast wybraliśmy do Watson Bay, za namową kolegi, który mieszkał w Sydney przez wiele lat i dał nam nawet namiary na swoje ulubione bary...Uwielbiamy pływać statkami, tak że przejażdżka wodnym transportem miejskim jest dla nas dodatkowym atutem i tego właśnie według nas brakuje w Londynie – promów działających w systemie pre-paid biletów jak na metro czy autobus. Z Watsons Bay rozciąga się imponujący widok zarówno na centrum miasta jak i na ocean i skaliste klify. Kiedyś te tereny były zajęte przez marines, którzy czuwali nad bezpieczeństwem miasta.



Watsons Bay
Z Watsons Bay łatwo się dostać autobusem do najsłynniejszej australijskiej plaży Bondi Beach. My znaliśmy ją z popularnego serialu dokumentalnego o ratownikach (nie mylić ze Słonecznym Patrolem :-)) i dlatego wiemy, że w sezonie na tej plaży wypoczywa nawet 60 tys. ludzi dziennie. To tutaj odbywają się wielkie imprezy w pierwszy dzień świąt Sunburnt Christmas z wyborami miss bikni i mokrego podkoszulka oraz impreza sylwestrowa, na która bilety kosztują nawet $500....


 

Oczywiście najbardziej znana impreza Sylwestrowa ma miejsce w zatoce Sydney Cove pomiędzy mostem a operą i podobno, aby zająć co lepsze miejsca niektórzy okupowali miejscówki 36 godzin...Wszyscy znamy fajerwerki unoszące się nad Sydney Opera House z TV, Sydney to przecież pierwsze miasto hucznie witające nowy rok. Co znaczy hucznie? W tym roku to 1,5 miliona ludzi obserwujących fajerwerki na żywo, 1 miliard oglądających w TV, oraz $6,5 miliona wydanych na 100 tys. fajerwerków!

Sydney to wielkie miasto, więc jeden dzień to zdecydowanie za mało, żeby zobaczyć wszystkie atrakcje. Pomimo tego, i tak wydaje nam się, że poczuliśmy atmosferę tego miasta i już byliśmy gotowi na następny etap naszej podróży: góry Blue Mountains. 

Więcej zdjęć z Sydney na Picasie

cdn...

J&W

czwartek, 19 stycznia 2012

Na południe od Queensland – wycieczka po Nowej Południowej Walii: Seal Rocks – Sydney

Długość odcinka: 350 km;
W sumie przejechane od Brisbane: 1250 km;


Na początku musimy wspomnieć o gwiaździstym niebie nad Seal Rocks. Po prostu czegoś takiego jeszcze nie wiedzieliśmy. Gwiazdy wydają się bliżej i jaśniejsze, być może wynika to z faktu, że w okolicach Seal Rocks są głównie jeziora i lasy i nie ma zbyt wielu świateł ulicznych, główne miejsca noclegowe są na campingach, no i położenie na wysuniętym w stronę oceanu cypelku, sprawia, że troszkę czujesz się tam jak winnym świecie. Zdjęcia z naszych aparatów nie nadają się na uchwycenie nocne atrakcji na niebie, więc pozostaje odwiedzenie tego miejsca osobiście. Wrażenia trzeciego stopnia gwarantowane.



Seal Rocks
Natomiast rano mogliśmy wreszcie podziwiać te dziewicze tereny parku narodowego Myall Lakes w całej okazałości. Seal Rocks to głównie camping, las nad oceanem, malutka wioska rybacka oraz przepiękna latarnia morska SugarLoaf Point Lighthouse położona na skalistym wzgórzu, z którego rozciąga się 360 stopniowy widok na okolicę. Wrażenia murowane, tym bardziej jeżeli poniżej w oceanie skacze stado delfinów! Delfiny można też podziwiać z bliska – wystarczy mieć deskę surfingową i wystarczająco dużo odwagi żeby nie uciec z wody na widok kilkunastu płetw wystających przed tobą z wody :-)
 


Seal Rocks
Obecnie latarnia w Seal Rocks jest zasilana prądem przez mechaniczne przełączniki, ale do 1996 była obsługiwana przez siłę ludzką i to właśnie po pracownikach latarni pozostały przy latarni dwa domki o wdzięcznych nazwach Head Keeper’s Cottage oraz Assistant Keepers’ Cottage, które obecnie można wynająć jako miejsce noclegowe. Cóż, nie wychodząc z domku można podziwiać skaczące delfiny lub przepływające w okresie zimowym wieloryby. 

 

Seal Rocks
Z przeuroczego Seal Rocks ruszyliśmy przez lasy Myall Lakes, chcieliśmy zobaczyć zieloną katedrę w Booti Booti, ale nie udało się nam jej znaleźć. Generalnie obszary te przypomniały nam trochę polskie Mazury i może następnym razem uda się nam spędzić tam więcej czasu. Kolejne miejsce które mieliśmy w planie to Port Stephens, urocza zatoka wcinająca się na 25 km w ląd, dzięki czemu są tam idealne warunki do uprawiania sportów wodnych, pływania, łowienia ryb i obserwacji ptaków. Z braku czasu nie udało się nam jej jednak zbyt dobrze poeksplorować – zajechaliśmy tylko do miejsca zwanego Swan Bay, w środku zatoki, gdzie szczerze nie ma nic interesującego (stąd brak zdjęcia...). Ponoć rejony Tea Gardens/Hawks Nest, a szczególnie Nelson Bay są dużo ładniejsze.
 
Jezioro w okolicy Booti Booti
 

Nasz następny przystanek to już Newcastle, a właściwie przejazd przez miasto i krótka przerwa nad oceanem w okolicy ‘morskiego basenu’ Bogie Hole. Newcastle znane jest głównie jako port eksportujący węgiel i stal na światowe rynki,  a historia jego powstania wiąże się z przyrostem więźniów w Sydney, których trzeba było gdzieś wywieźć.   Samo miasto nie zrobiło na nas zbyt pozytywnego wrażenia – przynajmniej okolice Bogie Hole, (czyli basenu w oceanie, pierwszego w Australii zrobionego przez ludzi, a dokładniej więźniów dla dowódcy wojskowego), wydają się dość zaniedbane; wygląda to trochę jak biedna wersja Brighton dla ludzi z dziećmi, którzy nie mają basenów we własnych domach.  Mimo wszystko Bogie Hole warto jest zobaczyć; my podobny skalny basen widzieliśmy już w Portugalii, ale tam on został wyrzeźbiony w naturalny sposób.  
 

Morski basen w Newcastle
W drodze do Sydney zajechaliśmy jeszcze zobaczyć jedne z najlepiej zachowanych dzieł artystycznych społeczności Aborygeńskiej, Bulgandry Engraving Site, które znajduje się w parku narodowym o nazwie Brisbane Water, przy głównej ulicy Woy Woy (zjazd na parking jest oznaczony jedynie małą brązową tabliczką, więc trzeba uważać by go nie przegapić). O samej dziele niewiele wiadomo, np. dlaczego powstało i co miało symbolizować, chociaż prawdopodobnie przedstawia ono bohaterskiego przodka o imieniu Bulgandry, w otoczeniu zwierząt. W każdym razie udało nam się rozpoznać szkic delfina, kangura, człowieka i ryby. 

Rzeźba naskalna w Bulgandry (być może wieloryb)

I na koniec dnia wreszcie dotarliśmy do południowego końca naszej podróży – Sydney! Ale o tym już w następnym wpisie...

J

wtorek, 17 stycznia 2012

Na południe od Queensland – wycieczka po Nowej Południowej Walii: Arrawarra - Seal Rocks


Długość odcinka: 450 km;
W sumie przejechane od Brisbane: 900 km;
 

W Bożonarodzeniowy poranek pożegnaliśmy kangury i lorikeety, i ruszyliśmy dalej na południe. W planach było plażowanie, więc szukaliśmy odpowiedniego miejsca i akurat w okolicach South West Rocks pojawiło się słońce. Okazuje się że nie każde śliczne miejsce jest odpowiednio dobrze opisane w przewodniku. Do takich miejsc właśnie należy South West Rocks. Camping jest położony tuż przy plaży; są tam też świetne warunki do surfowania. Mały raj, do którego nie trzeba daleko zjeżdżać z autostrady. Następnym razem może ponurkujemy w Fish Rock Cave, gdzie podobno można spotkać rekina.
 


South West Rocks
Nasz następny przystanek był w miejscowości Hat Head w parku narodowym o tej samej nazwie. Sama miejscowosc to właściwie wioska z jedną glowną ulicą, plus ogromny camping w lesie, przez który musieliśmy przejechać, aby dotrzeć do morza. A tam ku naszemu zaskoczeniu najpierw ujrzeliśmy rzekę wpadającą do morza – a właściwie był to chyba kanion wypełniony wodą morską. Przebraliśmy się w stroje, żeby skorzystać z okazji do kąpieli w pięknej szmaragdowej wodzie, a tu nagle ludzie zaczynają biegać jak szaleni dookoła. Okazało się, że to ławica pięknych, błękitnych rybek zagubiła się w rzece: pływały tam i z powrotem, chyba nie wiedząc jak się stamtąd wydostać.



Hat Head
Z Hat Head zamiast wracać do autostrady, pojechaliśmy lokalną drogą do miejscowości Crescent Head. Jedzie się już nieco dłużej, głownie za sprawą słabej drogi, ale oczywiście warto – miasteczko jest malowniczo położone przy wzgórzu i ma świetne warunki do surfowania. Podobno można tam pojechać na fali o długości nawet 250 metrów! Z tego powodu miejscowa plaża zaliczona została do 6 unikanlnych rezerwatów surfowych w Australii. Nam to miejsce troszkę przypomniało wybrzeże w okolicach Dublina w Irlandii, głównie za sprawą porośniętych trawą wzgórz. Oprócz surfowania w Crescent Head można pograć w golfa czy łowić ryby. Z ciekawostek, Crescent Head to pierwsza miejscowość w Australii gdzie Aborygenom udało się wywalczyć prawo do własności ziemi, po prostu udowodnili, że zamieszkiwali ten teren od stuleci. 

 

Crescent Head
Ten dość intensywny dzień zakończyliśmy w miejscowości Seal Rocks, w parku narodowym Myall Lakes. Dotarcie tam było samo w sobie niezłą przygodą, gdyż wymaga to przejechania paru ładnych kilometrów po nieutwardzonej drodze, czyli żużlówce biegnącej przez las. Dojechaliśmy na miejsce dość późnym wieczorem, więc tego dnia zdążyliśmy już tylko szybko rozbić namiot i zjeść kolację bezpośrednio na plaży (należy przywieżć ze sobą całe zaopatrzenie, gdyż na miejscu nie ma żadnej knajpy ani sklepu, który byłby otwarty do późna). Zwiedzanie Seal Rocks zaczęliśmy następnego dnia rano, ale o tym co tam widzieliśmy już w następnym wpisie...

Kolacja na plaży w Seal Rocks

 
cdn...

J & W

środa, 11 stycznia 2012

Na południe od Queensland – wycieczka po Nowej Południowej Walii: Ballina - Arrawarra

Długość odcinka: 250 km;
W sumie przejechane od Brisbane: 450 km;
Mapka: Zobacz poprzedni post;

Poprzedni post zakończył się wyjazdem z Balliny. Początkowo cały ten odcinek Brisbane – Arrawarra mieliśmy  zamiar pokonać w jeden dzień, ale okazało się że mój świetny pracodawca daje swoim pracownikom wolne od południa w piątek I dlatego znaleźliśmy czas na jeszcze jeden nocleg. Ale wracając do naszej wycieczki, na Arrawarre padło tylko dlatego ze nie mogliśmy znaleźć żadnego innego wolnego campingu. Początkowo chcieliśmy zatrzymać się w Yamba, ale miasteczko to jest bardzo popularne wśród turystów – podobno w czasie urlopowym może nawet zwiększyć swoja populację trzykrotnie i niestety – a może raczej powinnam napisać na szczęście – nie udało nam się tam znaleźć miejsca. 

Yamba
Yambe zwiedziliśmy po drodze do Arrawarry. Miasteczko jest położone bardzo malowniczo, rzeka wpada do morza tuz przy dość wysokiej skarpie, zostało ono nawet uznane w jednym z konkursów na najpiękniejsze w Australii. Dorzecze rzeki tak zostało wymyte falami morskimi, ze utworzyły się małe wysepki – wiąże się z tym Aborygeńska legenda, ze w czasie Czasu Snu (Dreamtime) olbrzymi morski wąż pełzł w kierunku morza, ale że morska woda okazała się dla niego za słona to postanowił zawrócić i tym swoim pełzaniem wyrzeźbił kilka nowych koryt rzeki, a z przesuwającego się piasku powstały wysepki. Nas Yamba zachwyciła różnorodnością plaż a widzieliśmy zaledwie 3 z 11 oraz doskonałym wyborem owoców morza. Dopiero w tutaj mogliśmy na własne oczy ocenić różnicę miedzy 4-letnią i 2-letnią ostrygą.

Plaża w Yambie
W ogóle cala ta okolica słynie z wyśmienitych owoców morza, wiec smakosze nie będą mogli narzekać i powinni się tam wybrać na Seafood Expo w listopadzie. Specjalnością regionu są zwłaszcza krewetki - udało się nam nawet spróbować kilku podczas wigilijnego obiadu – co obwieszcza czająca się przy autostradzie wielka krewetka.

 
 

W tej okolicy znajduje się też kolejna z serii ‘wielkich rzeczy’, czyli przydrożnych, najczęściej dość kiczowatych pomników mających zwabić turystów – wielki banan. Wielki banan stoi dlatego, że ta okolica jest też bardzo znana z plantacji bananów, które dostarczają te owoce nie tylko na rynek rodzimy ale również eksport. Uprawą tych bananów zajmują się przybysze z Indii – w miejscowości Woolgoolga jest największe skupisko emigrantów Punjabi/Sikh w całej Australii. Corocznie w kwietniu nawet odbywa się tam ogromny festiwal curry Woolgoolga Curryfest. Stąd też wynika ogromna popularność dań curry w menu – ale o tym za chwilę…


Następny przystanek to juz nasz Lorikeet Tourist Park w Arrawarra, który położony jest dosłownie w lesie pomiędzy autostradą a dziką plażą. Początkowo nawet udało się nam go ominąć bo nie spodziewaliśmy się zjazdu z autostrady prosto na sam kemping (szukaliśmy miasteczka…). Co do plaży, to wybrzeże w tej okolicy jest obdarzone naturalnym fenomenem pojawiania się morskiej piany, które jest ponoć dość unikatowe. Nam udało się tą pianę zobaczyć w trakcie naszego popołudniowego spaceru na plaży – trwało dosłownie minutkę, w sumie w trakcie robienie zdjęcia nie zdawałam sobie sprawy, że to takie unikalne zjawisko. 

Sam kemping ma bardzo trafną nazwę…choć trzeba przyznać, że mógłby się jeszcze nazywać ‘Kangaroo’...bo oprócz karmienia mieszkających w okolicy papug lorikeet, można tam nacieszyć oczy widokiem pasących się kangurów, które wyjadają trawę w okolicy namiotu.

Lorikeety
 
 
W ogóle na tym kempingu był niesamowity wysyp zwierząt, chwilami można było się poczuć jak na afrykańskim safari, tyle że zamiast lwów za oknem hasały kangury (zobacz filmik)... Natomiast telefony ze świątecznymi życzeniami do rodzin wykonaliśmy w towarzystwie kangurzej rodziny, ćwierkających papug oraz śmiejących się kookaburr. Oprócz tych dość standardowych jak na warunki australijskie zwierząt, udało się nam też wypatrzeć parę barwnych papug (pale-headed rosella), w pobliskich mokradłach spacerowały ogromne białe czaple, a w zaroślach przemknął nam niebieski kingfisher. 

 

Rosella
Kookaburry
Dzień zakończyliśmy tradycyjną kolacją wigilijną…Tradycyjną, ale dla regionu w którym byliśmy… Okazało się, że w jedynej restauracji w okolicy była akurat…noc curry. Niezbyt wigilijne dania (co prawda była też ryba w curry :)), ale za to jakie smaczne!

cdn

J