Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

czwartek, 20 czerwca 2013

Springbrook National Park: świat rodem z filmu Avatar

*******************************************************

UWAGA: Zajrzyj na nasza nowa strone travellingbutterfly.com   !!!!!

******************************************************* 
Springbrook NP znajduje się kilkadziesiąt kilometrów w głąb lądu od południowej części Gold Coast. Park ten nie jest tak dobrze znany i mocno reklamowany jak Lamington NP czy Binna Burra, ale wcale im nie ustępuje urodą. Jest za to mniej tłoczno i dzięki temu przyjemniej (warto tu wspomnieć, że ‘tłoczno’ to pojęcie bardzo względne i co w Australii mogłoby uchodzić za zatłoczone miejsce, w Europie byłoby pewnie uważane za pustkowie ;-))  Springbrook NP oferuje niesamowitą różnorodność naturalnych atrakcji, pokrótce opisanych poniżej.

Widok na Gold Coast z punktu widokowego przy wjeździe do parku
W okolicy Springbrook - dolinie Numinbah - znajdują się też liczne stadniny koni
Pierwsza na liście atrakcji to 60 metrowy wodospad Purling Brook Falls. Jest tam kilka punktów widokowych na spadający w dół wodospad,  rozpościerającą się dolinę porośniętą lasem tropikalnym, oraz na Gold Coast.  Stąd rozpoczyna się 4-kilometrowy szlak do podstawy wodospadu, który zajmuje ok. pół godziny w jedną stronę i gdzie po drodze pokonuje się 265 schodków. Wodospad zmienia się zależnie od pory roku, oczywiście w lecie, czyli ‘porze deszczowej’ spływa więcej wody. Na dole już można sobie przejść pod wodospadem, a nawet dotkąć tęczy… no, prawie :-)
Wodospad Purling Brook Falls spadający do lasu tropikalnego
W drodze do wodospadu
Prawie udało mi się dotknąć tęczy :-)
Oprócz wodospadu Springbrook posiada również kilka pięknych punktów widokowych, z których rozciągają się panoramiczne widoki na doliny, wodospady, okoliczne wzgórza albo kaniony oraz wybrzeże. Pierwszym z tych punktów widokowych jest Canyon Lookout. Stąd rozpoczyna się kilka szlaków, np. dość krótkie Twin Fallus Circuit, Rainbow Falls Circuit i dłuższy Warrie Circuit (17 km). Gdy podjedziemy kilka kilometrów dalej w prawą stronę kanionu, to na jego skarpie znajduje się punkt widokowy Goomoolahra Falls z obszarem piknikowym nad strumykiem. W tej okolicy znajduje się też kilka luksusowych apartamentów - pomimo wysokiej ceny, nie brakuje chętnych na nocleg w tej przepięknej okolicy. 
 
 

Canyon lookout
Po drodze z wodospadów Purling Brook do punktów widokowych można zajechać do miejsca,  gdzie znajduje się stara szkoła (z początku XX wieku). W trakcie budowania tej szkoły niestety wycięto 1000 letnie drzewo – Blackbutt eukaliptus, z którego do obecnych czasów pozostał tylko pień, który ma imponujący obwód. Z punktu widokowego koło szkoły można podziwiać wieżowce Gold Coast.

Widok na Gold Coast z punktu widokowego przy starej szkole
Historyczne drzewo przy starej szkole
Kolejnym miejscem tuż przy granicy Queensland i  Nowej Południowej Walii jest nazwany typowo po Australijsku ‘Best of all lookout’. Nazwę ma naprawdę adekwatną, gdyż rozciąga się stamtąd przepiękny, 180-stopniowy widok na ok. 80 km wybrzeża, obejmujący obszar od Coolangaty do Byron Bay, widać też szczyty Mt Warning i Mt Nadi oraz Nightcap NP.
Best of all lookout

Best of all lookout
To najzimniejszy obszar parku i to właśnie tu rosną sięgające rodowodem czasów prehistorycznego kontynentu Gondwany drzewa Arctic Beech – są po prostu imponujące. Ten odcinek lasu wygląda jak z filmu Harry Potter, tak jakby porośnięte zielonym mchem drzewa miały się zaraz ruszyć - mają tak fantazyjnie powyginane gałęzie.

Prastare drzewa Arctic Beech
Kolejnym miejscem wartym odwiedzenia jest Natural Bridge, niesamowity wodospad, gdzie woda wyżłobiła w skale otwór i pięknie spływa w dół przez grotę – taki naturalny sposób na pokonanie przeszkody nadał skałom kształt mostu, stąd nazwa tego miejsca Natural Bridge.  Grota ta jest pół zamknięta, można do niej wejść i podziwiać kaskady wody z bliska, a dodatkową atrakcją po zmroku są świecące robaczki (glow worms). 

Natural Bridge



Tak naprawdę to są to larwy prastarego rodzaju muchy, które produkują fluoroscencyjne nicie do zwabienia przynęty. Są one koloru niebiesko zielonego i wyglądają jak małe gwiazdki. Ta forma much występuje tylko w Australii i Nowej Zelandii (post o Nowej Zelandii tutaj). Wydaje się nam, że były one inspiracją do stworzenia lasu w filmie Avatar (a tak przy okazji to tu w Australii są fan kluby Avataru i spotykający się fani malują swoje ciała na niebiesko!). Wyobraźcie sobie teraz, że stoicie w takiej grocie, jest ciemno, obok pięknie szumi wodospad, a nad głową świecące niebieskie robaczki…Romantyczne warunki. Prawie… Niestety nastrój psując trochę grupy turystów (przeważnie Japońskich), którzy albo co chwila zapalają latarki albo próbują robić zdjęcie robaczkom przy włączonym fleszu (oczywiście na zdjęciu widać wtedy tylko brązowa skałę). A robaczki przestraszone błyskiem światła, przestają świecić nawet na godzinę. Może jeszcze dodamy, że robaczki mieszkają nie tylko w grocie, ale również w korzeniach drzew przy ścieżce do jaskini. Więc jeżeli będziecie się tam wybierać na wycieczkę, wyłączcie latarki w drodze powrotnej na parking i obejrzyjcie się dookoła. Zobaczycie małe niebieskie światełka wyglądające z ziemi. Do tego w okresie letnim (grudzień – marzec) rosną tam jeszcze zielone, fluoroscencyjne grzyby, które świecą na jasno zielono. Bajeczne uczucie maszerować przez taki las!

Świecące na niebiesko robaczki...
...i  zielone, fluorescencyjne grzyby
Jak gdyby tych wszystkich atrakcji było mało, Springbrook to też świetne miejsce do podpatrywania dzikiej przyrody. Nam podczas dotychczasowych dwóch wizyt tam udało się zobaczyć papugi, kookaburry, oraz bardzo ciekawe jaszczurki – wielkiego skinka  (skinki to wszechobecne małe jaszczurki) i przede wszystkim ogromną ponad-półmetrową goannę, która wygląda jak żywcem przeniesiona z Jurassic Park... Klimaty dopełniają gigantyczne paprocie i łopiany, pod  którymi można się schować.  No więc jeśli tylko będziecie w okolicach Brisbane czy Gold Coast,  koniecznie zajrzyjcie do Springbrook NP!

Gigantyczny Skink
Wcieniu paproci
Goanna
Kookaburra

J&W

*******************************************************

UWAGA: Zajrzyj na nasza nowa strone travellingbutterfly.com   !!!!!

******************************************************* 

środa, 12 czerwca 2013

Coś o Australijczykach

Dziś trochę nietypowy post – zamiast opisu jakiegoś miejsca, postanowiliśmy napisać coś na temat ludzi, czyli Australijczyków.

Od początku naszego pobytu w Australii jesteśmy zachwyceni wieloma rzeczami: słoneczną pogodą, skaczącymi kangurami, sennymi koalami, kolorowymi papugami, pysznymi owocami, basenem w przydomowym ogródku, wyluzowaną atmosferą w pracy. Pewnie moglibyśmy wyliczać jeszcze wiele innych drobnych rzeczy, ale to co nas najbardziej urzekło to Australijczycy, ich uśmiech na twarzy, pogodne usposobienie, życzliwość dla innych oraz rodzinny sposób spędzania czasu wolnego. A oto przykłady Australiskiej życzliwości wzięte z naszego doświadczenia:

Pierwsze dni naszego pobytu w Brisbane i mamy juz dwa przypadki, kiedy Australijczycy okazali sie dla nas bardzo mili. Pierwszego dnia w Brisbane mieliśmy kilka spraw do załatwienia miedzy innymi sfinalizowanie otwarcia konta w banku. Tak się też złożyło, że mieliśmy też potwierdzić przez email oglądanie mieszkania do wynajęcia, ale mieliśmy nieco utrudniony dostęp do internetu i nie mogliśmy sprawdzić naszych emaili. No więc przy okazji otwierania konta, zapytaliśmy półżartem panią z banku, czy nie pozwoliłaby nam sprawdzic prywatnego emaila w swoim komputerze. Nie zawahała się ani na chwilkę, po prostu przekręciła w naszą stronę monitor i podała klawiaturę. Ależ to był miły gest z jej strony!

Widok z jednego z balkonów domu w którym już dwa razy spędziliśmy czas na wybrzeżu
Nasz pierwszy nocny spacer po Brisbane zakończył sie nieoczekiwanie koncertem. Przechodząc po uliczkach Fortitude Valley zachęceni muzyką na żywo i tłumem ludzi, skierowaliśmy swoje kroki do jednego pubów. Po usłyszeniu ceny wejściówek, chcieliśmy sie odkręcić na pięcie, a tu nad naszymi głowami pojawiłą sie machająca ręka z biletami i miły pan zakomunikował, że ma dwa wolne bilety i chętnie je nam odstąpi! Oczywiscie skorzystaliśmy z propozycji i tym sposobem zaliczyliśmy koncert Jona Stevensa – znanego w Australii muzyka. Jak pisaliśmy ostatnio, widzieliśmy go też w trakcie Blues Festival (w tym poście jest krótki filmik z jego koncertu) i zobaczymy go ponownie już za parę dni w musicalu Jesus Christ Superstar.

Mieszkaliśmy w Brisbane zaledwie kilka tygodni, kiedy jeden z kolegów z pracy mimochodem zaproponowal nam klucze do domu swoich teściow, którzy akurat wyjechali na wakacje. A że dom jest na wybrzeżu, nad samym oceanem, to chyba nie muszę dodawać, ze mieliśmy wspaniały weekend i do tego za free. W tym roku teściowie kolegi ponownie wyjechali na wakacje i tym razem zamieszkalimy w ich domu na cały tydzień. Pobyt tam to zawsze ogromna przyjemność i doskonałą terapia, bo dom jest 4-poziomowy z przeszklonymi ścianami, widokiem na ocean i małym wewnętrznym ogródkiem. Najlepsze jest to, że nigdy nawet nie poznaliśmy właścicieli… Pomyślcie, czy znacie kogoś, kto pozwoliłby mieszkać w swoim domu obcym ludziom – znajomym zięcia z pracy?

Czy przypadkowo poznani ludzie mogą stać się twoimi przyjaciółmi? Ależ jak najbardziej! Będąc któregoś razu na spacerze w parku, zaczęliśmy rozmawiać ze starszą parą, Warrenem i Ivy, która akurat tam miała piknik. Od tamtej pory regularnie sie odwiedzamy, piszemy, poznaliśmy ich dzieci, wnuki itd.  Uwielbiamy ich historie, porady dotyczace podróżowania po Australii oraz pyszne tosty, którymi nas częstują, gdy tylko pojawiamy się u nich w domu.

Warren & Ivy
A oto kolejne przykłady bezinteresownej życzliwości, której doświadczyliśmy w Austrtalii. Sylwestrową noc w 2011 spędzaliśmy w Nambucca Heads w Nowej Południowej Walli i wieczorem wybraliśmy sie na kolację. Byla to mała miejscowość z niewielkim wyborem miejsc gdzie można coś zjeść. No i akurat restauracja najbliższa od naszego campingu nie miała licencji na sprzedaż alkoholu, można za to było przynieść tam swoje piwo lub wino (to często spotykany w Australii system). Kelenrka powiedziała, że może w pobliskim sklepie coś dostaniemy, ale nie była pewna czy będzie on jeszcze otwarty. Ku naszemu zdziwieniu para siedząca przy pobliskim stoliku wstała i podeszla do nas mowiąc, żebyśmy się nie fatygowali do sklepu, bo on i tak na pewno jest zamknięty i że oni mają zapas w bagażniku i że mogą się z nami podzielić. Dostaliśmy więc w prezencie portugalskie wino i dwa piwa, oczywiście za free.

Innym razem po zrobieniu ogromnych zakupów w sklepie ze sprzętem do nurkowania, pani sprzedawczyni zauważyła nas sunących z zakupami po ulicy. Właśnie skończyła swoją zmianę i wracała do domu, więc zatrzymała sie i zapytała się czy nas nie podwieźć! Oczywiscie nie odmówiliśmy.

Oprócz tych ‘większych’ wydarzeń, często spotykają nas po prostu miłe gesty: ktoś nas kiedyś przepuścił przez swój ogródek, żebyśmy nie musieli iść na około, barman w pubie albo właściciel sklepu doradzili, które piwo czy woda jest tańsza, zamiast próbować nas ‘orżnąć’, przed przyjazdem do Brisbane dostaliśmy wiele porad od nieznajomych nam ludzi w sprawie szukania mieszkania i innych praktycznych rzeczy, poznana na jazzie starsza pani wzięła od nas adres i przysyła nam kartki, pan listonosz widząc, że mam okropne zachrypiałe gardło, przyniósł mi tabletki z apteki itp itd.

Dzięki takim małym i większym gestom poczuliśmy się tutaj naprawdę jak w domu. A takie nawet najbardziej błahe przejawy życzliwości w codziennym życiu potrafią sprawić, że humor poprawia się na cały dzień! To wszystko pewnie przez to wiecznie świecące słońce ;-)

J&W

czwartek, 30 maja 2013

Blues nad oceanem

Broadbeach to jedna z miejscowości na Gold Coast tuż przy Surfers Paradise, ale nie tak zatłoczona i hałaśliwa jak Surfers. My odwiedzamy ją głównie za sprawą odbywającego się tu co rocznie festiwalu blusowego Blues on Broadbeach, który przyciąga tłumy fanów muzyki bluesowej.
 
Jedna z głównych scen rozstawionych na ulicy Surfer Parade
Festiwal ten może nie jest tak znany jak ten organizowany w Byron Bay, ale za to jego niebywałym atutem jest to, że jest za darmo i zaledwie godzinę jazdy z Brisbane. W zeszłym roku przyjechaliśmy na cały weekend ze znajomymi Australijczykami i oni potwierdzili, że wykonwacy są znanymi muzykami. Na tegorocznym festiwalu gwiazd nie brakowało: Jon Stevens, Rusell Morris, Ian Moss, Vanessa Amorosi ....



Koncerty trwają od rana do późnej nocy, więc dobrze jest sobie zarezerować nocleg na miejscu. W okolicy jest mnóstwo opcji zarówno w Broadbeach, a także w Surfers i Mermaid Beach. Atmosfera festiwalu jest bardzo zróżnicowana od ulicznych dużych scen i sceny ustawione w centrum sklepu handlowego po kameralne scenki w pubach czy lokalnym parku.
 
 
 

W przerwie między koncertami można pójść na kawę albo ciastko do Madisons Cafe, przespacerowować się po szerokiej białej plaży, a nawet popływać w oceanie - pomimo zbliżającej się zimy woda jest nadal dość ciepła,  w ostatni weekend maja miała 22 stopnie...

Plaża w Broadbeach
Przysmaki na każdy gust - Madisons Cafe Broadbeach - pychaaa
Do Broadbeach zawitamy pewnie jeszcze na festiwale muzyki country i jazzowej, które odbędą się w najbliższą zimą
 
A tu jeszcze filmik z kawałeczkiem koncertu Jona Stevensa. Mamy do niego ogromny sentyment, gdyż byliśmy na jego koncercie w drugim dniu naszego przyjazdu do Brisbane. A jak to się stało, w następnym poście...


J&W

wtorek, 21 maja 2013

Wybrzeże Nowej Południowej Walii i powrót do domu

Długo to zajęło, ale wreszcie przyszedł czas na ostatni post z naszej podróży po Outbacku i Południowo-Wschodnim kącie Australii… Jako że wybrzeże Nowej Południowej Walii na północ od Sydney zwiedziliśmy już w tamtym roku, tym razem nie przeznaczyliśmy na nie zbyt wiele czasu. Pomimo tego, udało nam się zajrzeć w parę pięknych miejsc, które śmiało możemy polecić.


Z Gór Śnieżnych udaliśmy się prosto nad ocean, omijając Sydney i lądując przypadkowo w małej miejscowości Avoca Beach na początku Central Coast (ok. 100 km na północ od Sydney). Avoca Beach, podobnie jak kilka innych miasteczek w tej okolicy może się poszczycić piękną złotą plażą i czystą wodą. Okolice te są również ciekawe z powodu rozlewiska rzeki Hawkesbury oraz położonych w pobliżu kilku jezior – podążając nadmorską drogą na północ w miasteczku Entrance przejeżdża się przez most, gdzie po lewej stronie mamy jezioro Tuggerah, a po prawej ocean…W tej okolicy na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze tylko w miasteczku Teringal, również z ładną plażą oraz atmosferą kurortu letniskowego, zdominowanego przez ogromny hotel Crown Plaza.

Avoca Beach
 
Teringal
Na nocleg zatrzymaliśmy się już ok. 250 km dalej na północ, w małej nadmorskiej mieścinie Old Bar w okolicach Taree. Plaże w tej okolicy są bardziej dzikie i mniej zaludnione, ale też mniej atrakcyjne niż te w okolicy Avoca Beach. W Old Bar spaliśmy na kempingu, zachęceni jego położeniem praktycznie nad samym oceanem – nie polecamy go jednak ze względu na to, że jest drogi i nie oferuje nic specjalnego. Pierwszy raz też spotkaliśmy się tam z tym, że oprócz opłaty za kemping trzeba dodatkowo płacić monetami za używanie grilla, czy tostera…

Plaża w Old Bar

Ostatniego dnia naszej podróży zatrzymaliśmy się na kilka godzin na plaży Saphire Beach w okolicach Coffs Harbour – to kolejna z grupy pięknych plaż, które odwiedziliśmy już w tamtym roku. Saphire Beach podobała nam się nawet jeszcze bardziej niż Emerald Beach czy Safety Beach, gdzie byliśmy poprzednio. Oprócz opalania się, pływania, czy surfingu, można się tutaj przespacerować malowniczymi szlakami biegnącymi wzdłuż wybrzeża, skąd rozciągają się panoramiczne widoki na pobliskie klify i wysepki.

Saphire Beach
Saphire Beach


Na tym zakończyła się nasza świąteczno-noworoczna wyprawa 2012/2013. W ciągu 16,5 dnia przejechaliśmy prawie 8000 km i zobaczyliśmy dużo ciekawych rzeczy,  Dla przypomnienia były to kolejno: Outback w Nowej Południowej Walii, Adelaide i Południowa Australia, Kangaroo Island, Great Ocean Road, Phillip Island i wschodnie wybrzeże Victorii, Góry Śnieżne i wybrzeże  Nowej Południowej Walii – wszystkie posty z tego wyjazdu można przeczytać klikając tutaj.

Saphire Beach
Avoca  Beach
My wróciliśmy z naszego wyjazdu bardzo zadowoleni i pozytywnie doładowani, ale zdajemy sobie sprawę, że tak intensywne zwiedzanie nie jest dla każdego i że dla wielu osób przejechanie tylu kilometrów w tak krótkim czasie to raczej męczarnia niż wypoczynek. Jednak czasem warto się trochę pomęczyć dla tylu wspomnień – pomyślcie o tym następnym razem kiedy będziecie rozważać wykupienie ‘stacjonarnych’ wczasów w stylu 14 dni all-inclusive w hotelu z basenem :)

Pozdrawiamy

J&W

niedziela, 28 kwietnia 2013

Alpy Australijskie i Góra Kościuszki

Po wylądowaniu w Eden, czyli na wybrzeżu Nowej Południowej Walii, stwierdziliśmy, że mamy jeszcze trochę czasu zanim wrócimy do domu (ok. 3 dni), który możemy wykorzystać na zwiedzenie jakiegoś ciekawego miejsca. Po krótkiej konsultacji z mapami i przewodnikiem, postanowiliśmy więc odbić z powrotem od wybrzeża i zahaczyć o Góry Śnieżne (Snowy Mountains). Była to naprawdę świetna decyzja bo dwa dni, które spędziliśmy w górach były zupełnie inne od reszty naszej wycieczki – inne krajobrazy, inna przyroda i inne powietrze. Aż ciężko było nam uwierzyć, że jeszcze dzień czy dwa wcześniej byliśmy nad oceanem – raczej czuliśmy się jakbyśmy jakimś magicznym tunelem dostali się do zupełnie innego kraju.

 

Góry Śnieżne są częścią Alp Australijskich, najwyższego pasma górskiego na kontynencie, które samo w sobie stanowi najwyższy odcinek Wielkich Gór Wododziałowych. W Alpach Australijskich znajduje się 26 szczytów o wysokości co najmniej 2000m nad poziomem morza, a Góry Śnieżne obejmują wszystkie szczyty powyżej 2100m. Najwyższy z nich to oczywiście Góra Kościuszki (2228 m n.p.m.), nazwana tak przez polskiego podróżnika i odkrywcę, Pawła Strzeleckiego. Strzelecki narobił Australijczykom sporo kłopotu swoją nazwą – do dziś łamią sobie języki starając się wymówić Kosciuszko: w wydaniu australijskim brzmi to mniej więcej jak Koz-i-osko :)

Ten szczyt w środku to Góra Kościuszki
Większa część Snowy Mountains objęta jest parkiem narodowym Kosciuszko National Park. Dominują tu lasy iglaste, a na wyższych piętrach gór, roślinność alpejska. Same szczyty nie wyglądają niestety tak majestatycznie jak choćby Tatry, z wyglądu przypominają raczej Bieszczady. Wynika to z tego, że cały obszar Gór Śnieżnych, a nie tylko szczyty, rozciąga się bardzo wysoko – na przykład najwyżej położona miejscowość Charlotte Pass znajduje się na wysokości 1827 m n.p.m. Konsekwencją tego jest to, że z górskich miejscowości i dolin do szczytu wcale nie jest już tak daleko, więc zamiast stromych szpiczastych skał widzimy coś w stylu dość wydatnych pagórków. Dodatkowo, w porównaniu do Tatr, Góry Śnieżne cieszą się oczywiście sporo cieplejszym klimatem, więc jest ogólnie bardziej zielono.



Pomimo tego, że Góry Śnieżne leżą poniżej granicy wiecznego śniegu, to jednak na najwyższych szczytach można zobaczyć pewną ilość białego puchu przez większość roku – my widzieliśmy trochę nawet w środku lata. Lato to jednak pora roku, kiedy góry pustoszeją – pomimo tego, że można się wtedy wybrać na przyjemne wędrówki po wybrukowanych szlakach (i na przykład zdobyć w ten sposób Górę Kościuszki) to jednak chętnych nie jest zbyt wielu i miasteczka świecą pustkami. W zimie cała okolica ponoć zmienia się nie do poznania i zaczyna tętnić życiem a śniegu jest zwykle sporo. I choć tamtejszym trasom narciarskim daleko do alpejskich, czy nawet tatrzańskich, to jednak warto pamiętać, że jest to jedyny obszar w Australii, gdzie można zimą pojeździć na nartach.

W oczekiwaniu na zimę...
Jadąc w Góry Śnieżne z wybrzeża, najpierw dociera się do miejscowości Cooma, która znajduje się tak naprawdę jeszcze przed samymi górami. Warto się tam zatrzymać na chwilę ze względu na bardzo dobry punkt informacyjny – znacznie lepiej zaopatrzony we wszelkiego rodzaju mapki niż centra informacji w mniejszych, położonych wyżej miejscowościach. Jest to też najlepsze miejsce żeby zatankować przed wyruszeniem w góry, gdzie benzyna jest bardzo droga – podczas naszego pobytu w górskich miejscowościach kosztowała ok. $2 za litr.



Na nocleg zatrzymaliśmy się w miejscowości Jindabyne pięknie położonej nad jeziorem o tej samej nazwie. Jindabyne nie ma własnych tras narciarskich, ale można stamtąd łatwo dojechać do kilku znajdujących się w pobliżu, np. Persisher czy Charlotte Pass, gdzie można zimą pozjeżdżać. Latem też warto się wybrać w te wyżej położone okolice z powodu malowniczych szlaków spacerowych i dobrych widoków na Górę Kościuszki z okolic Charlotte Pass.
Jindabyne
Charlotte Pass
Położone ok. 35 km od Jindabyne, Thredbo to ‘narciarska stolica’ Gór Śnieżnych. Jest to całkiem przyjemna miejscowość, ładnie położona na stoku góry, jednak mniejsza od Jindabyne, więc trudniej tam znaleźć nocleg. Tak przy okazji, to z tego co słyszeliśmy od lokalnych mieszkańców w zimie ceny noclegów skaczą mniej więcej dwukrotnie w porównaniu z latem a i tak trzeba je rezerwować z dużym wyprzedzeniem bo jest tylu chętnych. W Thredbo znajdują się najdłuższe trasy zjazdowe w Australii i głównych zespół wyciągów narciarskich w całych Górach Śnieżnych, co sprawia, że jest to najlepsza baza dla narciarzy. W lecie też jest przyjemnie – można wjechać wyciągiem na punkt widokowy, skąd można też w ciągu kilku godzin zdobyć Górę Kościuszki. W lecie te okolice są też popularne wśród zawodowych kolarzy, którzy spędzają tu Europejską trenując przed nadchodzącymi wyścigami.

 
Mapa tras narciarskich w Thredbo.

Obok: Narty czekają na lepsze czasy (czyli na zimę)

Z Thredbo zamiast cofać się tą samą drogą w kierunku wybrzeża, postanowiliśmy pojechać okrężną ale piękną trasą widokową o nazwie Droga Alpejska (Alpine Way). Po drodze mija się kilka malowniczych sztucznych jezior powstałych po wybudowaniu tam (i elektrowni wodnych). 




Naszym ostatnim przystankiem w Górach Śnieżnych były Jaskinie Yarrangobilly. Jest to grupa ok. 60 jaskiń, z których tylko kilka można zwiedzić (w większości z przewodnikiem). My wybraliśmy się do South Glory Cave, jedynej jaskini którą można zwiedzać na własną rękę. Była to bardzo ciekawa wycieczka – jaskinie Yarrangobilly może nie są tak spektakularne jak te w Jenolan w Górach Błękitnych, ale za to zwiedzanie jest zorganizowane w znacznie mniej skomercjalizowany sposób – mniejsze grupy z przewodnikiem, mniej narzucające się sztuczne oświetlenie  i przede wszystkim możliwość zwiedzenia South Glory Cave na własną rękę. Dodatkową atrakcją jest basen w dolinie na świeżym powietrzu zasilany naturalnie przez gorące źródła, gdzie można relaksować się niezależnie od pory roku w temperaturze 27C. Bardzo polecamy jeśli ktoś będzie w tej okolicy!
 
 

Jeśli chodzi o informacje praktyczne, to za wjazd do samego parku narodowego Kościuszki, który obejmuje najwyżej położone partie Gór Śnieżnych, w tym Charlotte Pass, Thredbo, a także jaskinie Yarrangobilly trzeba zapłacić za każdy dzień pobytu. Cena zależy od pory roku – w lecie jest to $16 za samochód za każdy dzień pobytu, w zimie aż $27 za dzień. Warto też pamiętać, że wybierając się tam w zimie należy się zaopatrzyć w łańcuchy śniegowe na koła.

W