Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

niedziela, 31 marca 2013

Wielkanoc w Australii

Okres Wielkanocny wypada w Australii na jesieni i podobnie jak Boże Narodzenie, w trakcie przerwy szkolnej. Wielkanocna przerwa szkolna trwa 2 tygodnie i tak jest zsynchronizowywana przez lokalny rząd, że obejmuje co roku Święta Wielkanocne. Wielki Piątek oraz Poniedziałek Wielkanocny są dniami wolnymi od pracy w całej Australii.
 
Wielkanocny królik na plaży
Możecie sobie więc wyobrazić, co się w tym czasie dzieje: wszyscy biorą urlopy i zabierają swoje rodziny nad ocean! Jak to miejscowi powiadają, ten urlop to ostatnie dni letniego słońca (chociaż tak naprawdę w Queensland nic tego nie zapowiada – dziś termometr wciąż pokazywał ok. 30 stopni…) W tym roku i my dołączyliśmy do tej grupy urlopowiczów i czterodniowe wakacje Wielkanocne spędzamy na pobliskim Sunshine Coast, w miejscowości Caloundra. Wspomnieliśmy już, że Australijczycy kochają biwakować i miejsce na polu namiotowym trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, każda połać trawy jest idealnie zagospodarowana. Z rezerwacją hoteli jest mniejszy problem – zawsze się znajdzie jakiś pokój. Australijczycy wolą jednak od hoteli wynajmować apartamenty rodzinne, gdzie można sobie samemu gotować i grillować. Taki apartament ma wszystko czego potrzebujesz w trakcie urlopu rodzinnego: lodówkę, kuchenkę, garnki, kubki, szklanki, czajnik, toster, mikrofalę, sztućce, a nawet pralkę, suszarkę, żelazko itp. (więcej o różnych opcjach noclegowych znaleźć można na stronie informacje praktyczne
Australijczycy często wyjeżdżają, co roku z rodziną i znajomymi dokładnie w to samo miejsce, znamy osoby, które zawsze jeżdżą do tych samych apartamentów tuż przy plaży, a rezerwacje robią z rocznym wyprzedzeniem. 

Plaża w Caloundra w Niedzielę Wielkanocną
A jak wyglądają same święta? Z tego co się zorientowaliśmy to przede wszystkim rodzinnie i ... czekoladowo. Dziadkowie, rodzice, dzieciaki – wszyscy wyjeżdżają w to samo miejsce, albo przynajmniej się tam spotykają na jeden dzień i spędzają razem czas na plaży, grillując i relaksując się. W Wielki Piątek króluje ‘fish and chips’, bo Australijczycy często też nie jedzą w tym dniu mięsa (mimo że zazwyczaj nie są religijni jako naród). Większość sklepów oraz restauracji jest nieczynna w tym dniu, a nawet tego dnia nie jest wydawana gazeta jako jedyny dzień w roku. W sobotę oraz niedzielę często są organizowane dla dzieci tzw. Easter egg hunts, czyli poszukiwania czekoladowych jajek. 

 

Rodzice chowają jajka albo w ogrodzie, albo gdzieś w parku, dzieciaki dostają koszyki i mają sobie szukać pochowanych przysmaków. Co znalezione, można zjeść. W niedzielę obowiązkowy rodzinny obiad (często jest to wspólny grill na plaży czy w parku) oraz poranne nabożeństwo dla tych religijnych. Dzieciaki obdarowywane są małym upominkami typu pluszowy królik, kaczka czy kurczak oraz oczywiście czekoladowymi królikami i jajkami, dorośli zresztą też dostają czekoladę. Jest to zapewne największa konsumpcja czekolady w całym roku.

Jakie zdziwienie pokazuje się na twarzach Australijczyków, gdy dowiadują się, że my w Wielkanoc nie jemy czekolady tylko świenconkę, czyli gotowane jajka, chleb i kiełbasę. Bardzo rzadka tradycja… Bo przecież w całej kulturze anglosaskiej (UK, USA, Irlandii) Wielkanoc to przede wszystkim czekoladowe przysmaki.

W anglosaskiej kulturze symbolem świąt jest Easter Bunny, czyli Wielkanocny Królik, którego podobizny zrobione z czekolady można kupić wszędzie. W Australii też możemy spotkać w sklepach króliki, ale jest też jego lokalny odpowiednik w postaci Billby, czyli Australijskiego małego torbacza z dużymi uszami, który rzeczywiście trochę przypomina królika. Królik w Australii uważany jest za szkodnika niszczącego lokalne rośliny oraz owady, więc nic dziwnego, że narodził się ruch zastąpienia królika australijskim zwierzątkiem.  

Wielkanocny billby
Co do Wielkanocnego Poniedziałku to nie za dużo się już dzieje, raczej jest to tylko dzień wolny od pracy. Tu w Queensland w trakcie Wielkanocy odbywają się dwa duże festiwale: jeden rodzinny Redlands Easter Family Event w Cleveland, a drugi muzyczny: Easterfest w Toowoomba, największy festiwal muzyki gospel w Australii.

Radosnych  Świąt Wielkanocych z australijskiej plaży
Życzymy Wszystkim czytelnikom bloga, naszym przyjaciołom oraz rodzinie radosnych Świąt Wielkanocnych!

Wkrótce ciąg dalszy relacji z naszej podróży po południowej Australii: tym razem o Great Ocean Road. 

J&W

niedziela, 17 marca 2013

Kangaroo Island (Wyspa Kangura) - piękna wyspa u wybrzeży Południowej Australii

*******************************************************

UWAGA: Zajrzyj na nasza nowa strone travellingbutterfly.com   !!!!!

******************************************************* 
Warto zacząć tego posta od stwierdzenia, że Kangaroo Island (albo 'KI' jak jest nazywana skrótowo przez mieszkańców), to jedno z najpiękniejszych miejsc w Australii, jakie dotąd odwiedziliśmy. Jeżeli planujecie swoje wakacje w południowej części Australii, przeznaczcie co najmniej dwa-trzy dni na tą wyspę. Jeśli jeszcze się wahacie, ten krótki filmik zapewne was przekona: http://www.youtube.com/watch?v=ITfbUZcvZts

Kangaroo Island kangury - mama bawiąca się z małym kangurkiem
Seal Bay - lwy morskie wylegujące się w słońcu
A co nas tak zachwyciło na Kangaroo Island?

Zróżnicowanie krajobrazów
Wyspa nie jest bardzo duża, ma zaledwie 155 km dlugości, jednak to trzecia co do wielkości wyspa Australii, po Tasmanii i Melville Island. Na swoim obszarze, ma zarówno skaliste jak i piaszczyste plaże z białym piaskiem, dzikie parki narodowe, czerwone formacje skalne, wzgórza z punktami widokowymi umożliwiającymi podziwianie okolicy, rozlewiska wodne, wydmy (Little Sahara), wysokie skaliste klify oraz jaskinie.

Remarkable Rocks
Półwysep Dudley
Dzikość wyspy
KI ma tyko dwie główne asfaltowe drogi biegnące wzdłuż wyspy, jedna wzdłuż południowego a druga północnego wybrzeża. Oprócz tego, po wyspie jeździ się głównie żużlówkami biegnącymi przez środek lasu. Żużlówki te są wykonane z dość nietypowego materiału, który na oko wygląda jak kamienie wymieszane z betonem i jeżdżenie po nich to naprawdę dobra zabawa - można się poczuć jak na rajdzie samochodowym :) Dodamy w tym miejscu, że wyspa przez bardzo długi czas nie była zamieszkana przez ludzi. Aborygeni zamieszkali ten obszar w bardzo odległych czasach, kiedy wyspa była wciąż częścią kontynentu australijskiego (oddzieliła się ok. 10 tys lat temu), jednak jakieś 2 tys. lat temu wyspa w zagadkowych okolicznościach została opuszczona. Wiadomo tylko, że w języku kontynentalnych Aborygeńskich społeczności nazwa wyspy znaczy tyle co ‘Kraj Umarłych’. Pierwsi biali ludzie, pod dowództwem kapitana Flindersa dopłynęli tu w 1802 i łatwo się domyślić, dlaczego nazwali wyspę Kangaroo Island :-) Późne zaludnienie wyspy z pewnością mało wpływ na wolniejszy rozwój infrastruktury oraz zabudowań i pozwoliło na zachowanie dzikości wyspy.

 

Bliski kontakt ze zwierzętami
Na Kangaroo Island jest ich mnóstwo dosłownie w zasięgu ręki. Można spotkać koale, kangury Kangraoo Island (maja nieco ciemniejszą sierść niż te z kontynentu), malutkie wallabies – Tammar Wallabies, dzikie gęsi z zielonymi dziobami, ponad 200 gatunków ptaków, pingwiny, tysięczne kolonie morsów wodnych i fok, kolczatkę, jaszczurki, unikalny rodzaj pszczół (warto spróbować miejscowego miodu, podobno jednego z najlepszych na świecie – Ligurian Bee honey), oraz ponad milion owiec!

Mały lew morski na plaży Seal Bay


Mała ilość ludzi oraz budynków
Na KI mieszka zaledwie 4,4 tyś ludzi i zapewne drugie tyle wallabies i kangurów, miasteczka oraz sklepy znajdują się w zasadzie tylko w północnej i wschodniej części wyspy. Reszta to parki narodowe i rezerwaty przyrody.

Malutkie Tammar Wallabies
Jak dotrzeć na Kangaroo Island?
Wyspa znajduje się u wybrzeża Południowej Australii. Z Cape Jervis kilka razy dziennie kursuje prom Sealink do miasta Penneshaw znajdującego się na półwyspie Dudley ‘dołączonym’ od wschodu do wyspy. Bilet na prom trzeba najlepiej zarezerwować z wyprzedzeniem, szczególnie w sezonie turystycznym (np. W okolicach świąt Bożego Narodzenia). Oprócz promu, można tam też dolecieć samolotem z Adelaide – zajmuje to tylko ok. pół godziny, ale to raczej opcja dla ludzi z kasą... Praktyczna uwaga: na wyspę nie można wwozić pszczół, produktów z miodu, ziemniaków, królików, lisów oraz nasion roślin – żeby chronić lokalne gatunki.


Atrakcje na Kangaroo Island
A oto co my zobaczyliśmy na wyspie…Zwiedzanie KI rozpoczęliśmy od wizyty na najbardziej wysuniętym na wschód półwyspie Dudley, gdzie znajduje się malownicza latarnia morska na przylądku Willoughby. Warto się tam wybrać przede wszystkim ze względu na piękne widoki na skaliste wybrzeże, ale sam kompleks budynków latarni morskiej jest też interesujący i znajduje się tam trochę historycznych eksponatów i informacji o rozbitych w okolicy statkach (a było ich sporo…). Z innych atrakcji, na półwyspie Dudley znajdują się trzy winiarnie, można tam też obejrzeć pokaz strzyżenia owiec. 

Następnie pojechaliśmy na przełaj leśnymi żużlówkami do miejscowości American River na północnej stronie wyspy, gdzie zatrzymaliśmy się na szybki lunch. American River to tak naprawdę zaledwie kilka hoteli i BB położonych w rozlewisku, które przypomina rzekę, ale w rzeczywistości jest to obszar wypełniony morską wodą. Ta okolica nieco przypomniała nam  Whiteheaven Beach na Whitsundays, chociaż oczywiście nie jest aż tak malownicza.


Stamtąd kontynuowaliśmy naszą podróż wzdłuż wyspy, posuwając się na zachód główną południową drogą. Niedaleko od American River znajdują się dwa bardzo ciekawe miejsca położone obok siebie - wzgórze Prospect Hill oraz zatoka Pennington Bay. 

Pennington Bay
Z punktu widokowego na Prospect Hill rozciągają się panoramiczne widoki na rozlewisko wokół American River, widać tez kawałek plaży w Pennington Bay... Sama plaża jest po prostu przepiękna, to chyba najładniejsza plaża jaką widzieliśmy na całej wyspie, zresztą jedna z najładniejszych jakie widzieliśmy w życiu. Turkusowe morze, biały piasek i malownicze skałki – ciężko przebić takie połączenie.

Pennington Bay
Kolejnym przystankiem była zatoka Seal Bay, czyli jak nazwa wskazuje, miejsce gdzie można spotkać foki. Te które tam rezydują są z gatunku Australian Sea Lion, czyli ‘lew morski’. Jest to największy gatunek fok, jaki można spotkać w Australii. Lwy morskie mogą osiągać do 2,5 m długości i ważyć nawet do 300 kg. Podobnie jak inne foki żyją w dużych koloniach. W Seal Bay kolonia fok okupuje całą plażę, która wraz z otaczającym terenem oznaczona jest jako park narodowy. Niestety oznacza to, że za wejście trzeba płacić, co jest zresztą normą na Kangaroo Island (normalnie parki narodowe w Australii sa bezpłatne). Odwiedzający mają dwie opcje – spacer do punktu widokowego, skąd można podziwiać widoki na piękną plażę, oraz podglądać foki z oddali ($15), albo zejście na samą plażę z przewodnikiem – pracownikiem parku ($27). My zdecydowaliśmy się na tą drugą opcję i bardzo ją polecamy – warto trochę dopłacić, żeby obejrzeć zwierzęta z bliska, bo wrażenia sa nieporównywalne. My dodatkowo mieliśmy ogromne szczęście, bo chociaż normalnie wycieczki z przewodnikiem są bardzo popularne, na naszą turę nikt akurat się nie zjawił, więc mieliśmy prywatny tour tylko we dwójkę.

Plaża Seal Bay widoczna z platformy widokowej
Spotkanie z fokami było niesamowitym doświadczeniem, my odwiedziliśmy wyspę w grudniu, czyli w okresie, kiedy samce również przebywają na plaży. Zdarza się to niezbyt często, gdyż większość czasu spędzają one w wodzie żerując Foki są bardzo dobrymi pływakami, mogą nurkować do 100 metrów głębokości i być pod wodą nawet 8 minut.. Podczas naszej wizyty, większość fok po prostu leżała na piasku i wygrzewała się w słońcu, jeden malec rozpaczliwie poszukiwał swojej mamy wydając bardzo tkliwe dźwięki. Foki poznają swoje małe właśnie po barwie głosu.

W poszukiwaniu mamy
Na plaży Seal Bay - wokół naszych głów leżą lwy morskie (a nie kamienie)
 Ciekawą rzeczą, którą się dowiedzieliśmy o fokach jest to że ciąża trwa u nich bardzo długo, aż 18 miesięcy i że w kilka dni po urodzeniu małej foki, mamy zachodzą w kolejną ciążę (karmiąc wciąż pierwsze maleństwo). Niestety w trakcie zalotów, często się zdarza, że maluchy są przygniatane przez adoratora mamy. Lwy morskie przez całe swoje życie nie oddalają się od miejsca swojego urodzenia i nie migrują w poszukiwaniu pożywienia czy partnera. Dlatego tak ważna jest ochrona ekosystemu, który zamieszkują. 

Kochamy słońce
Z Seal Bay ruszyliśmy dalej w kierunku zachodnim, zajeżdzając na najsłynniejszą plażę KI Vivonne Bay, która pojawia się na wszystkich materiałach reklamowych wyspy (można ją poznać po drewnianym pomoście). Plaża jest rzeczywiście ładna, ale nie zachwyciła nas tak jak te w Pennington Bay i Seal Bay.

Vivonne Bay
Następnego dnia odwiedziliśmy Flinders Chase National Park. Wstęp do parku jest płatny (bilet na samochód) i pozwala zwiedzać park przez cały dzień. Warto to wykorzystać I przeznaczyć na zwiedzanie parku przynajmniej jeden dzień, bo faktycznie znajduje się tam wiele naturalnych atrakcji. Zwiedzanie Parku Flinders Chase rozpoczęliśmy od przylądka Cape de Coudelic, gdzie znajduje się latarnia morska i skąd można podziwiać widoki na skaliste wybrzeże i okoliczne wysepki. 

Widok z Cape de Coudelic
Na przylądku znajduje się też kolonia fok I do tego mieszkają tam aż trzy gatunki: oprócz znanych nam już z Seal Bay ‘lwów morskich’, można tam też zobaczyć nowozelandzką fokę futrzastą i australijską fokę futrzastą. Gatunki fok można rozróżnić po wielkości, ubarwieniu oraz po sposobie poruszania czy też wydawanych przez nie odgłosach. Z naszych obserwacji wynika, że foki różnych gatunków nie żyją ze sobą w wielkiej przyjaźni – na ogół tolerują się na wzajem, ale widać też konkurencję i walkę o terytorium. W trakcie naszej wizyty jedna z fok urodziła maleństwo i próbowała ją w pysku przenieść w bardziej zacienione miejsce. Mała foka niezdarnie jej się wymykała i bezwładnie leżała na skale. Po kilku próbach udało się wreszcie przenieść w bezpieczne miejsce pod skarpą. 

Tuż po narodzinach
Foki nigdy nie rodzą małych na plażach tylko gdzieś w skałach. Zaletą Cape de Coudelic jest to, że nie trzeba dodatkowo płacić za oglądanie fok (pomijając bilet wstępu do parku) i można je oglądać z dość niewielkiej odległości – na pewno z bliższej niż z platformy widokowej w Seal Bay. Pomimo to, dla osób lubiących zwierzęta, nadal bardzo byśmy polecali zejście z przewodnikiem na plażę w Seal Bay, bo to zupełnie inne doświadczenie..

Foki na Cape de Coudelic
Tuż obok ‘fokarium’ znajduje się niesamowicie wyrzeźbiona formacja skalna nazwana Admirals Arch, gdyż ma kształt łuku. Oczywiście każdy sobie tam robi pamiątkowe zdjęcie. 

Admirals Arch
Wracając z Cape de Coudelic warto skręcić tuż za latarnią w prawo, w kierunku zatoczki Weirs Cove. Po krótkiej jeździe żużlówką, dojeżdża się do punktu widokowego na skarpie a poniżej znajduje się piękna dzika plaża z białym piaskiem. Niestety nie udało nam się do niej zejść.

Plaża Weirs Cove
Kolejny obowiązkowy punkt zwiedzania w Parku Flinders Chase to Remarkable Rocks – czerwone formacje skalne tuż nad oceanem. Są one dość duże i mają przeróżne kształty – jedne są bardziej okrągłe, a inne bardziej spiczaste. Są bardzo fotogeniczne i można powiedzieć że nieco z innej planety. Odradzane jest zwiedzanie tego miejsca w trakcie deszczu, gdyż skały są wtedy śliskie, a upadek może grozić wylądowaniem w oceanie.

Remarkable Rocks

W parku Flinders Chase znajduje się również kilka szlaków turystycznych. My wybraliśmy się do jeziorka ‘Snake Lagoon’, niestety nie udało nam się tej trasy dokończyć, gdyż miałam mały wypadek, stłukłam sobie dużego palca o skałę tuż po przekroczeniu Rocky River. Z tego powodu nie mogliśmy kontynuować dalej wspinaczki i nie zobaczyliśmy plaży. Musieliśmy zawrócić i pokonać znowu 30-minutową drogę powrotną, na szczęście dałam radę sama iść i Wojtek nie musiał mnie nieść. Z powodu tego wypadku, wróciliśmy też wcześniej na kemping i musieliśmy sobie odpuścić wypad na północną stronę wyspy, gdzie planowaliśmy zobaczyć zatokę Stokes Bay i pobliskie leśne jeziorko Rock Pool. Jaki z tego morał? Po pierwsze: nie ma sensu wszystkiego planować zbyt szczegółowo, bo wypadki losowe mogą pokrzyżować najlepsze plany. Po drugie: nigdy nie wybieraj się w klapkach na wycieczkę po górach… :-)

Dolina Rocky River na szlaku Snake Lagoon
Na pocieszenie pozostało nam to, że mogliśmy spędzić więcej czasu na naszym kempingu, Western KI Caravan Park, co wcale nie oznaczało straconego popołudnia. Kemping ten sąsiaduje zaraz z parkiem Flinders Chase i zajmuje ogromny obszar. Wcale nie czuje się, że mieszka się w cywilizacji. Raczej wśród zwierząt! Na wprost naszego namiotu non-stop wylegiwał się ogromny kangur, oprócz tego pod wieczór i rano skakały dookoła namiotów malutkie wallabies i kangury, trzy dzikie kaczki domagały się jedzenia z bagażnika, w pobliżu łazienek pasło się stado zielono-dziobatych gęsi, na siatce do siatkówki białe papugi popisywały się umiejętnościami akrobatycznymi, a w nocy słychać było ryczenie koali z pobliskiego eukaliptusa.





Na kempingu można było kupić jedzenie na BBQ oraz warzywa i zrobić sobie fajną kolację, co okazało się bardzo przydatne, gdyż w okolicy jest tylko jedna restauracja.

 

Na kempingu mieszkało kilka koali, i w ciągu dwudniowego pobytu udało nam się wypatrzeć 4 osobniki, w tym jednego nawet pogłaskać! Już wyjeżdżaliśmy z kempingu gdy dostrzegliśmy grupkę dzieciaków w piżamach zgromadzonych wokół eukaliptusa. Szybko dostrzegliśmy co ich tam tak zainteresowało: koala grzecznie siedzący na wysokości naszej głowy. Nie obyło się bez głaskania (koale można głaskać po plecach, omijając okolice głowy i nosa, który jest u nich bardzo wrażliwym miejscem) i długiej sesji fotograficznej. Było to nasze pierwsze tak bliskie spotkanie z dzikim koalą.

Następnego ranka wyruszyliśmy prosto do przystani, żeby złapać prom powrotny na kontynent, mijając całe stada wallabies pasących się przy drodze. Przy przystani zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby sprawdzić czy nie uda nam się zobaczyć pingwinów – tak, tak, na Kangaroo Island, żyją też małe pingwiny z gatunku Little Penguin. Niestety, nie była to dobra pora na oglądanie ich na wyspie, ponieważ większość przebywa w tym czasie na pełnym morzu. Nie zmartwiliśmy się tym jednak zbytnio, bo wiedzieliśmy, że spotkanie z pingwinami czeka nas już za kilka dni, na Phillip Island koło Melbourne – ale o tym już w jednym z kolejnych wpisów…
J&W

*******************************************************

UWAGA: Zajrzyj na nasza nowa strone travellingbutterfly.com   !!!!!

******************************************************* 

wtorek, 26 lutego 2013

Adelaide i Południowa Australia


Już chwilę po opuszczeniu Broken Hill otaczający nas krajobraz zaczął się powoli zmieniać: czerwona ziemia stopniowo ustępowała miejsca trawiastym łąkom, a po jakimś czasie polom uprawnym porośniętym pszenicą. 


Kontrast był więc dla nas ogromny – już zdążyliśmy się przyzwyczaić do czerwonego koloru i półpustynnego krajobrazu, a tymczasem teraz byliśmy otoczeni przez wszechogarniajacą żółć. Kolejną różnicą było to, że stada strusi i dzikich kóz zostały zastąpione przez stada owiec, które masowo hoduje się w Australii. Na horyzoncie pojawiły się też liczne elektrownie wiatrowe, nie jesteśmy pewni czy w ogóle takowe w QLD istnieją.





Naszymi pierwszymi przystankami w Południowej Australii (bo taką nazwę nosi ten stan) były znane z produkcji wina regiony Clare Valley i Barossa Valley, ten ostatni to najsłynniejszy region winiarski w całej Australii, a Shiraz z Barossa uważany jest za najlepszy w kraju. 

Zachód słońca nad Barossa Valley
 Niestety w żadnym z nich nie mogliśmy spędzić zbyt wiele czasu – wieczorem musieliśmy już być w stolicy stanu, Adelaide – ale udało nam się podejrzeć kilka winiarni, w tym chyba najbardziej znaną w Europie markę Jacobs Creek, i podelektować się pięknymi widokami. Pomimo to, że regiony te niemal sąsiadują ze sobą to mają całkiem inny charakter – Clare Valley jest mniejsza, z niewielkimi wioskami rozsianymi pomiędzy malowniczymi wzgórzami. Jest tam cicho i spokojnie i wydaje się, że można by tam spędzić kilka bardzo miłych i leniwych dni, jeżdżąc po okolicy, najlepiej rowerem, i odwiedzając niektóre z czterdziestu przydomowych winiarni, które słyną głównie z wina Riesling. 


  W Clare Valley Winorośla sąsiadują z pszenicą
Barossa to znacznie większy region, gdzie znajduje sie kilka całkiem sporych miasteczek naszpikowanych winiarniami – niektóre z nich produkują wina na skalę przemysłową i na eksport. Pierwszymi osadnikami i producentami wina w tym regonie byli emigranci niemieccy (dokładnie ze Śląska) i dlatego pewnie miasteczka w Barossa Valley mają łatwo wyczuwalny niemiecki charakter. Prawdę mówiąc niektóre z nich całkiem przypomniały nam polskie ulice. 


Jednym z ciekawszych miejsc, które odwiedziliśmy w Barossa były okolice winiarni Seppeltsfield, których cechą charakterystyczną są drogi wysadzane palmami daktylowymi wyglądającymi jakby zostały przeniesione znad Morza Śródziemnego. 



W Adelaide zatrzymaliśmy się u starych znajomych, Andreasa i Julie, z którymi spędziliśmy leniwie Boże Narodzenie. Miasto przywitało nas przygaszonymi światłami i robotami drogowymi przez które przejazd przez miasto zajął nam ponad godzinę. Już następnego dnia w trakcie przejażdżki samochodowej naszą uwagę przykuły piękne murowane rezydencje, z których wiekszość miała zainstalowane słoneczne panele na dachach. Wydało nam się, że tych paneli widać tam o wiele więcej niż w Brisbane.

Miejska plaża w Adelaide - Glenelg
W czasie naszego krótkiego pobytu w Adelaide mieliśmy okazję odwiedzić plaże Seacliff, Brighton i Glenelg. Wszystkie są bardzo ładne, z turkusowym oceanem i jasnym piaskiem, chociaż woda była bardzo zimna pomimo tego że było to już pełne lato – coś takiego nie zdarza się w Queensland. Glenelg to bardzo kurortowa dzielnica Adelaide z pięknym molo uroczą plażą oraz mnóstwem knajpek i sklepów. Warto się tam zatrzymać na lunch lub spacer wzdłóż plaży i poczuć klimat nadmorskiego miasteczka. Musimy przyznać, że brakuje nam takiego miejsca w Brisbane. Nie mieliśmy tym razem okazji zwiedzić centrum Adelaide, ale ja (Wojtek) spędziłem tam kilka dni w lutym 2012, więc mogę pokrótce opisać moje wrażenia. Pomimo swojej oficjalnej wielkości (milion mieszkańców), Adelaide zupełnie nie sprawia wrażenia dużego miasta. 


Centrum to dosłownie kilka ulic, z grupą całkiem ciekawych historycznych budynków i sklepami, barami i restauracjami. Centrum miasta wydaje się zupełnie opustoszałe wieczorem, przynajmniej w ciągu tygodnia, a czas wydaje się tam płynąć bardzo powoli. Jedną z pierwszych rzeczy która rzuciła mi się tam w oczy jest niesamowita ilość wielopoziomowych parkingów w centrum miasta, oraz brak widocznej komunikacji miejskiej. Wygląda na to, że większość mieszkańców Adelaide mieszka na przedmieściach i dojeżdża samochodami, co jest zapewne przyczyną pustoszenia miasta pod wieczór i generalnie niemrawego (przynajmniej z pozoru) życia nocnego. 

Zmumifikowane ludzkie głowy - trofea łowców głów z PNG
Najciekawszą dla mnie atrakcją w centrum okazało sie muzeum ze świetną wystawą eksponatów z Wysp Pacyfiku, przede wszystkim Papuy Nowej Gwinei. Pomimo to, mam wrażenie że jeśli ktoś jest w Adelaide jedynie przejazdem to zdecydowanie bardziej warto odwiedzić plażę w Glenelg niż centrum miasta. 







Będąc w Adelaide, pojechalismy też na krótką przejażdżkę po pobliskich wzgórzach Adelaide hills i odwiedziliśmy miasteczko Hahndorf zalożone, podobnie jak miasteczka w Barossa Valley, przez niemieckich emigrantow. Hahndorf ma mieć ponoć typowo niemiecki charakter, ale Andreas który był naszym przewodnikiem i który jest Niemcem, kategorycznie temu zaprzecza. Tak czy inaczej, Hahndorf obejrzeliśmy tylko z samochodu bo wszystkie sklepiki, restauracje i piekarnie były zamknięte z powodu świąt...

Z Adelaide pojechaliśmy prosto na Kangaroo Island, o czym napiszemy w kolejnym wpisie. Tutaj natomiast opiszemy jeszcze pokrótce inne miejsca, które odwiedziliśmy w Południowej Australii, poruszając się z Adelaide wzdluż wybrzeża w stronę Victorii.

Port Elliot i Victor Harbour, to dwa sąsiadujące ze sobą bardzo przyjemne nadmorskie miasteczka, z ładnymi budynkami i miejskimi plażami. Victor Harbour jest znany z tramwaju ciągniętego przez konia na pobliska wyspę Granite Island, gdzie po zmierzchu można obserwować najmniejsze pingwiny na świecie (z gatunku little penguins). W Port Elliot natomiast znajduje się najstarsza stacja kolejowa w Australii (z 1854 roku), oraz jedna z najpięknieszych plaż do pływania w tym regionie – zatoka Horseshoe Bay. Oba te miejsca od czerwca do października odwiedzają wieloryby, Victor Harbor ma też jedne z najlepszych miejsc do nurkowania w tym regionie; w tutejszych wodach można zobaczyć Leafy Sea Dragon (unikatowy liściasty konik morski). 

Victor Harbour - widok na Granite Island
Port Elliot - Horseshoe Bay
Z Port Elliot ruszyliśmy wzdłuż jeziora Alexandrina, które jest tak wielkie, że z jego środka nie widać lądu! Jezioro to jest zamieszkane przez wiele gatunków ptaków oraz stada pelikanów. I z tego co zauważyliśmy bardzo popularne wśród wędkarzy – wszystkie kempingi były oblężone przez samochody z doczepionymi łódkami oraz pełne sprzętu wędkarskiego.

Jezioro Alexandrina
Na południowym brzegu jeziora zaczyna się Coorong National Park. Z lotu ptaka wygląda, jak niesamowicie długi pas wydm oddzielający ocean od jeziora Alexandrina i rozlewisk rzeki Murray, mierzący aż 145 km długości i zaledwie 4 km szerokości. Park ten jest miejscem migracji tysięcy gatunków ptaków przylatujących z północnej półkuli od września każdego roku. Niestety gdy my zawitaliśmy w te okolice było bardzo wietrznie i zimno jak na lato (ok. 20 stopni), więc nie spędziliśmy tam zbyt dużo czasu i nie zostaliśmy na noc na plaży tak, jak wcześniej to sobie zaplanowaliśmy. 

Zmierzch w Coorong National Park

Nocleg natomiast spędzilismy w pubie w Kingston SE. Miasteczko samo w sobie nie wyglądało zbyt atrakcyjnie, więc po szybkiej wizycie przy gigantycznym homarze – wizytówce miasta – pojechaliśmy dalej na północ wzdłuż wybrzeża.

Wielki homar i mała Julita
Kolejnym naszym przystankiem było miasteczko Robe. Zatrzymaliśmy się tam na spacer wzdłuż pięknej plaży i przechadzkę po centrum, pełnym różnego rodzaju butików i sklepików. Zajechaliśmy też na punkt widokowy przy monumnecie, skąd rozciągają się przepiękne widoki na skaliste wybrzeże.



 


Widok z latarni morskiej na Penguin Island (ta mniejsza)
Następnie zajechaliśmy do Beachport – miejscowości z latarnią morską i widokami na małe okoliczne wysepki (w tym wysepkę zamieszkałą przez pingwiny – Penguin Island). W Beachport znajduje się też 772 metrowe molo, drugie co do długości w południowej Australii. W środku miasta można popływać w słonym jeziorze Pool of Siloam (siedem razy bardziej słone niż morze), które odwiedzane jest przez ludzi chorych na reumatyzm. Z powodu wyporności o wiele łatwiej się też w nim pływa, więc może to być dobre miejsce na naukę pływania. 

Wyjechaliśmy z miasteczka trasą widokową Bowman Scenic Drive, którą polecamy ze względu na piękne panoramy dzikiego wybrzeża. Tuż za Beachport warto też zajechać do Woakwine Cutting, największego w Australii wąwozu wyżłobionego przez człowieka. Cały ten wysiłek po to, aby odwodnić bagniste tereny pod pola uprawne. 

 





Naszym głównym celem tego dnia było Mt Gambier. Miejscowość ta jest znana z tajemniczego jeziora Blue Lake. Fascynuje ono naukowcow z wielu powodów: jego składników mineralnych, zmiany koloru w ciągu roku (od żywego niebieskiego w trakcie lata, po stalowy zielony do szarego w zimie) oraz sposobu w jaki powstało. 

Blue Lake - kolor widoczny w lecie, przepiękny niebieski
Kolejnym interesującym miejscem w Mt Gambier jest niecka w ziemi, która kiedyś była wypełniona wodą, natomiast obecnie po wysuszeniu stanowi przepiękny podziemny tropikalny ogród. 



Tuż za Mt Gambier nad oceanem znajdują sie dwa jeziora do nurkowania Ewen Ponds i Piccaninnie Ponds. Zajechaliśmy w to ostatnie miejsce, żeby zobaczyć jak to wygląda i niestety z powierzchni jezioro wyglądało jak każde inne. A podobno pod wodą wpływa się w jaskinie na dość dużą głębokość, a woda jest krystalicznie czysta, co zapewnia świetną widoczność. Spotkaliśmy tam wielu nurków, ubranych w podwójne skafandry, zgadujemy więc, że nurkowanie w tym jezioreze jest faktycznie niesamowitym przeżyciem, tylke ze trzeba sie odpowiednio ubrać (zimna woda!). Przy okazji zaszliśmy na pobliską plaże, gdzie właśnie ktoś jeździł sobie konno wśród fal. Przepiękny widok, też chcemy to w przyszłości wypróbować…

Piccaninnie Ponds

To tyle na temat naszej podróży po lądowej części stanu Południowa Australia. Żeby zobaczyć wszystkie miejsca, które tu opisaliśmy potrzeba kilku ładnych dni i trzeba przejechać ok. 1300 km. A w następnym wpisie opiszemy dwa dni, które spędziliśmy na niesamowitej wyspie w pobliżu Adelaide – Kangaroo Island.

J&W