Moje zdjęcie
UWAGA! UWAGA! TEN BLOG NIE BĘDZIE PRZEZ NAS UŻYWANY I ZOSTANIE WKRÓTCE PRZENIESIONY NA NASZA NOWĄ STRONĘ "Travelling Butterfly" (www.travellingbutterfly.com) Zajrzyjcie na nową stronę żeby śledzić co się z nami aktualnie dzieje! Pozdrawiamy. Julita & Wojtek

sobota, 6 kwietnia 2013

Great Ocean Road i Dwunastu Apostołów - wielkie atrakcje turystyczne Australii

Great Ocean Road to nadmorska trasa o długości ok. 285 km, biegnąca wzdłuż południowego wybrzeża Australii w stanie Victoria, pomiędzy miejscowościami Warrnambool na zachodzie i Torquay na wschodzie, które jest oddalone od Melbourne ok. 100km. Jest to jedna z głównych atrakcji w całym kraju, zdjęcia z Great Ocean Road, a przede wszystkim z Twelve Apostles (Dwunastu Apostołów) pojawiają się w każdej reklamie czy materiale promocyjnym Australii.

Great Ocean Road - the Twelve Apostles
Jest to też ponoć jedna z najpiękniejszych tras nadmorskich na świecie i zarazem największy na świecie ‘pomnik’ poświęcony wojnie – trasa została wybudowana w całości ręcznie, przez żołnierzy-weteranów Pierwszej Wojny Światowej, w hołdzie ich poległym kolegom (została otwarta w 1932r.).

Great Ocean Road biegnie wzdłuż jednego z najpiękniejszych fragmentów południowego wybrzeża Australijskiego, gdzie dominują klify i wzgórza ‘wpadające’ wprost do oceanu. Na trasie tej znajduje się wiele przyjemnych miasteczek i miejscowości, w których warto zatrzymać się na nocleg, a jeśli nie mamy czasu to przynajmniej na lunch. Great Ocean Road jest też usiana naturalnymi atrakcjami, przede wszystkimi punktami widokowymi na przepiękne wybrzeże i niesamowite klify oraz formacje skalne wynurzające się z wody. Znajduje się tam też wiele dzikich plaż, gdzie można spędzić parę godzin – lub cały dzień – leniuchując i ciesząc się ‘własną’ plażą gdzie nie ma nikogo innego (z pływaniem trzeba na ogół uważać z powodu silnych prądów i fal). Wszystko to sprawia, że jeśli się nam szczególnie nie śpieszy, warto tu spędzić co najmniej kilka dni, eksplorując mniej turystyczne zakątki i chłonąc atmosferę tych pięknych miejsc.

Great Ocean Road - czesc wschodnia trasy

My zaczęliśmy zwiedzanie od zachodniego końca, ale zanim dojechaliśmy do początku Great Ocean Road, odwiedziliśmy po drodze kilka ciekawych miasteczek w zachodniej Victorii: Nelson, Portland i Port Fairy – poniżej parę słów o nich.


Nelson to małe miasteczko znajdujące się zaraz przy granicy z Południową Australią. Jest ono malowniczo położone nad rozlewiskiem rzeki Glenelg, które przekształaca się w niewielkie jeziorko. My zapamiętamy to miejsce przede wszystkim z obfitego i pysznego śniadania, które zjedliśmy siedząc w barowym ogródku nad rzeką – a byliśmy wtedy nieźle głodni!

Śniadanie w Nelson

Nelson - wędkowanie w rozlewisku rzeki Glenelg to jedno z popularniejszych zajęć

Portland to kolejne miasto, które mijamy posuwając się na wschód wzdłuż wybrzeża. Wpis w przewodniku nie zachęca do wizyty i rzeczywiście, miasto sprawia wrażenie industrialnego potworka, z przeróżnymi fabrykami i kominami rozsianymi po okolicy. O czym jednak przewodniki często zapominają to to, że wybrzeże w okolicy Portland jest naprawdę spektrakularne i dlatego warto tam zajechać (nie do samego miasta, ale na biegnącą wybrzeżem trasę widokową). Widoki są przepiękne, a dodatkowo można z bliska przyjrzeć się wiatrakom elektrowni wietrznych, których jest tam sporo, a także odwiedzić ładnie położoną latarnię morską na przylądku Cape Nelson.

Cape Nelson w okolicy Portland
Port Fairy to kolejne miasteczko na trasie z Południowej Australii do Melbourne – znajduje się jakieś 7 godzin jazdy od Adeleide. Jest to jedna z najstarszych osad w Australii i urocze zabytkowe miasteczko, z ponad 50 budynkami wpisanymi na listę National Trust (jest to lista dziedzictwa narodowego). Znajduje się tam wiele przyjemnych restauracji, barów i kafejek, co sprawia że jest to idealne miejsce, żeby zatrzymać się na lunch i spędzić kilka godzin spacerując po miasteczku. Jest to też zapewne dobra baza na nieco dłuższy pobyt – jest tam ładna piaszczysta plaża dobra do pływania, a także kilka plaż dla surferów, można popłynąć łódką wzdłuż kanału portowego i po zatoce, są też trasy spacerowe do latarni morskiej i na pobliską wysepkę-rezerwat przyrody, gdzie gnieżdżą się ptaki z gatunku Muttonbird (o których poniżej).



Great Ocean Road formalnie zaczyna się od miejscowości Warrnambool, która oferuje kilka atrakcji turystycznych, np. laserowy show ‘Shipwrecked’ – na pierwszy rzut oka nie wyglądała ona jednak na tyle ciekawie, żeby skusić nas na wizytę, tym bardziej, że chcieliśmy jak najszybciej zacząć zwiedzać atrakcje Great Ocean Road. A jest co zwiedzać – ten zachodni fragment trasy, który zaczyna się od Warrnambool jest znany jako Wybrzeże Rozbitków (Shipwreck Coast), z powodu tego, że zatonęło tu ok. 700 okrętów! (200 z nich zostało do tej pory zlokalizowanych). Ten zachodni odcinek, o długości ok. 130km, który biegnie aż za miasteczko Port Cambell, jest najciekawszą częścią Great Ocean Road i dlatego warto przeznaczyć trochę czasu na dokładne zwiedzenie tych okolic. Krajobraz tworzą tu przepiękne skaliste klify, które są znakiem rozpoznawczym Great Ocean Road. To klifowe wybrzeże jest też naszpikowane skałami, które bądź wystają nad powierzchnię wody bądź są niewidoczne. Z tego powodu nie można w tej okolicy nie tylko pływać, ale również nurkować. Z tą okolicą wiąże się wiele tragicznych historii, jak na przykład ta z Loch Ard Gorge, o czym poniżej.


Jadąc z zachodu, zanim dotrzemy do Port Cambell, warto zwiedzić kilka przepięknych formacji skalnych znajdujących się w okolicy miasteczka Peterborough: the Bay of Islands, London Bridge, czy the Grotto – a także po prostu pozaglądać do nieoznaczonych zatoczek, gdzie często znajdziemy spektakularnie położone plaże, otoczone wysokimi klifami, których największą zaletą jest to, że nie ma tam zupełnie ludzi, a więc nie trzeba się nimi z nikim dzielić! 

Jedna z 'dzikich plaż' na Shipwreck Coast
Jeśli chodzi o bardziej popularne miejsca, to są one oznaczone brązowymi drogowskazami i dzięki temu dość licznie odwiedzane przez turystów. Bay of Islands to jak nazwa wskazuje grupa ‘wysepek’ położonych w zatoce otoczonej złoto-brązowymi klifami. The Grotto to malowniczo położona ‘jaskinia’, a właściwie dziura w skale, wydrążona przez wodę. 

The Grotto
London Bridge był kiedyś formacją skalną w kształcie mostu łączącego ląd z niewielką wysepką. Niestety most zawalił się w 1990 roku, odcinając od brzegu parę, która miała na tyle szczęście, że akurat zdążyła przejść na drugą stronę. Nie było to dla nich jednak do końca szczęśliwe zdarzenie, bo jak się później okazało para ta miała ze sobą romans pozamałżeński, więc kiedy zostali uratowani helikopterem z odciętej od świata wysepki, natychmiast wzięli nogi za pas, żeby uciec przed czekającymi na nich reporterami...
London Bridge
 W pobliżu tych atrakcji znajduje się Port Campbell – niewielkie miasteczko położone w samym centrum głównego odcinka Great Ocean Road, pomiędzy London Bridge, Bay of Islands i Grotto z jednej strony, a 12 Apostołami z drugiej. Miasteczko ma ładną, osłoniętą malowniczymi klifami plażę, w pobliżu której znajduje się kilka kafejek, barów i hoteli. Centralne położenie Port Cambell sprawia, że wielu turystów wybiera właśnie to miasteczko na swoją bazę, więc jeśli ktoś planuje spędzenie tam noclegu, lepiej zarezerwować miejsce z wyprzedzeniem, szczególnie w szczytowym sezonie; należy się też liczyć z wyższymi niż gdzie indziej cenami. My przkonaliśmy się o tym na własnej skórze, próbując bezskutecznie znaleźć tam miejsce do spania. Nic wielkiego się jednak nie stało – właściciel jednego z hosteli był na tyle miły, że zadzwonił i zarezerwował nam miejsce w motelu w niewielkiej wiosce Timboon oddalonej o ok. 15km. Wyszło na to, że byliśmy z takiego rozwoju wypadków całkiem zadowoleni – mieliśmy nocleg w fajnych warunkach i w malowniczo położonej wiosce z własną fabryką sera oraz whisky, mogliśmy nacieszyć się atmosferą lokalnego pubu, gdzie nie było turystów, a na dodatek rano spotkaliśmy koalę, który przebiegł nam drogę wprost przed samochodem!

To wlasnie ten koala przebiegl nam przez droge, a potem sprawnie wdapal sie na drzewo
The Twelve Apostels, czyli Dwunastu Apostołów to największa atrakcja turystyczna Great Ocean Road. Jest to grupa skalnych wysepek wystających pionowo z oceanu, niektóre ze skał są wynurzone na 45 metrów ponad wodę. Dawniej (aż do lat 60tych XX wieku) ta formacja skalna była znana jako ‘Maciora z prosiętami’, ale została przemianowana na 12 Apostołów, zapewne aby nie zniechęcać turystów :-) Nie jest do końca jasne, czy grupa skał kiedykolwiek liczyła dwanaście brył – różne źródła podają różne dane. W tej chwili można ich zobaczyć osiem, dziewiąta zawaliła się w 2005 roku. My widzieliśmy 12 Apostołów i wieczorem, podczas zachodu i w południe przy pełnym słońcu – oba widoki były niezapomniane.
 


Jeśli znajdziecie się tam wieczorem, to dodatkową atrakcją jest to, że plaża poniżej platformy widokowej jest popularna wśród pingwinów, które mają gniazda w nabrzeżnych skałach. Wystarczy poczekać kilkanaście minut po zmierzchu, aby zobaczyć grupki pingwinów maszerujące z wody do pobliskich krzaków. Jeśli będziecie w ciągu dnia, zwróćcie uwagę na ślady łapek na piasku, które pozostają po porannym powrocie pingwinów do wody.
Grupa pingwinów maszerujących przez plażę do swoich gniazd (to te punkty koło niebieskiej boi)
Położone w pobliżu Loch Ard Gorge to jedno z ciekawszych miejsc na Great Ocean Road, choć nie tak sławne jak 12 Apostołów. Z miejscem tym wiąże się ciekawa i co najlepsze, prawdziwa historia. W 1878 roku, statek wiozący emigrantów z Manchesteru był już prawie u celu swojej podróży (Melbourne) i pasażerowie świętowali już szczęśliwe zakończenie trzymiesięcznego rejsu, kiedy nadciągnęła potężna mgła. Statek płynął na oślep w niemal zerowej widoczności. Kiedy mgła ustąpiła nad ranem, oczom załogi ukazały się skaliste klify wybrzeża – niemal na wyciągnięcie ręki. 


Natychmiast rozpoczęto nierówną walkę z morzem i wiatrem – kapitan zarządził odwrót i próbował skierować okręt z powrotem na pełne morze. Już wydawało się, że się uda, kiedy potężna fala zniosła statek w kierunku skalistej wysepki Muttonbird Island, o którą zahaczyła burta. Spośród 54 osób na pokładzie zginęli wszyscy oprócz dwójki młodych ludzi: Tom Pierce i Eva Carmichael zostali jedynymi rozbitkami, którzy przeżyli katastrofę. Tom (16 letni pomocnik kapitana) został wyrzucony na brzeg, i kiedy leżał na plaży usłyszał krzyki dziewczyny. Była to 17 letnia Eva, która była tak wyczerpana że nie miała siły na dopłynięcie do plaży. Tom pomimo zmęczenia wskoczył do wody, dopłynął do dziewczyny i  wciągnął ją do pobliskiej jaskini, po czym sam wyruszył pieszo po pomoc. Pomoc przyszła na czas i obydwoje zostali uratowani – niestety Eva straciła w tej katastrofie całą swoją rodzinę: matkę, ojca dwoje rodzeństwa. Dziś na miejscu można obejrzeć miejsce zatonięcia statku, plażę na którą wypłynął Tom, jaskinię, gdzie schroniło się dwoje rozbitków, a także niewielki cmentarz z grobami ofiar katastrofy. W pobliżu znajdują się też ciekawe formacje skalne takie jak the Arch czy the Blowhole.  To wszystko sprawia, że jeśli chce się dobrze zwiedzić Loch Ard Gorge, lepiej przeznaczyć na to dobre kilka godzin.

Plaża na której odpoczywal Tom, kiedy uslyszal krzyki Evy ruszyl jej na ratunek
Wyspę Muttonbird, o którą rozbił się Loch Ard, zamieszkuje 50 tys. ptaków z gatunku muttonbird. Co roku przylatują one dokładnie tego samego dnia w drugiej połowie września, do dokładnie tego samego gniazda na ziemi i parują się z tym samym partnerem. W listopadzie znoszą jedno jajo, którym opiekują się na zmianę obydwoje rodziców. Pomiędzy 10 a 20 stycznia co roku wykluwa się pisklak, wyobraźcie sobie 25 tys. piszczących głosików dochodzących z małej wyspy... Pisklak muttonbird jest karmiony przez obydwojga rodziców najpierw codziennie, potem co kilka dni, aż osiągnie masę około 1 kg, kilkakrotnie przekraczającą wagę jego rodziców. Pierwsze kwietniowe sztormy są sygnałem dla rodziców, że czas wyruszać na migrację na północ. Ogromne pisklęta bezloty są pozostawione same sobie na następne  3 tygodnie, kiedy to schudną na tyle, by móc się same unieść i odlecieć z gniazda. Instynktownie podążają one za rodzicami na wyspy Aleutian niedaleko Alaski. Połowa z nich osiąga cel i pokonuje 15 tysięcy kilometrów w jedną strone, przelatując nawet 600 km dziennie. We wrześniu wszystkie z nich powrócą na tę samą wyspę, dnie spędzając polując nad oceanem, a wieczorem powracając do swego gniazda na Muttonbird Island.


Jadąc dalej na wschód, droga oddala się na pewien czas od oceanu i przecina Great Otway National Park, gdzie jedną z głównych atrakcji jest spacer po kładce zawieszonej na poziomie wierzchołków drzew (Tree Top Walk). Jako że zrobiliśmy podobne spacery Queensland w Lamington Park, opuściliśmy sobie Park Otway i pośpieszyliśmy w kierunku wschodniej części Great Ocean Road. Ta wschodnia część, biegnąca od przylądka Otway do Torquay bardzo się różni od części zachodniej. Nagie skały i pionowe klify ustępują miejsca porośniętym lasem zielonym stokom łagodnie wpadającym do oceanu. 
Tak wygląda wschodnia część Great Ocean Road - widac wyraznie droge wyrzezbiona na wzgorzach
Jest tu też bardziej turystycznie – jest więcej miasteczek, a każde z nich oferuje całą gamę atrakcji, takich jak plażowanie, sporty wodne, czy parki z rowrywki, co sprawia, że przyjeżdzają tu chętnie całe rodziny, a o miejsca w szczycie sezonu może być trudno. Najbardziej popularne miasteczka w tej części to Apollo Bay, Lorne, Anglesea i Torquay (ta ostatnia miejscowość to podobno ‘surfingowa stolica Australii’ ze słynną Bells Beach) – przejechaliśmy przez każde z nich bez zatrzymywania się. Wybraliśmy się za to na krótki spacer do  wodospadu Erskine Falls w okolicach Lorne, który jest najwyższym wodospadem w Victorii, z kaskadą wody spadająca na 30 metrów w dół). 

Erskine Falls
Ta część Great Ocean Road jest bardzo ładna, a wszystkie miasteczka w tej okolicy sprawiają wrażenie bardzo przyjemnych miejsc, gdzie warto byłoby spędzić kila dni, albo nawet zrobić sobie tam bazę na dłuższe wakacje – może następnym razem tak zrobimy... 

J & W

niedziela, 31 marca 2013

Wielkanoc w Australii

Okres Wielkanocny wypada w Australii na jesieni i podobnie jak Boże Narodzenie, w trakcie przerwy szkolnej. Wielkanocna przerwa szkolna trwa 2 tygodnie i tak jest zsynchronizowywana przez lokalny rząd, że obejmuje co roku Święta Wielkanocne. Wielki Piątek oraz Poniedziałek Wielkanocny są dniami wolnymi od pracy w całej Australii.
 
Wielkanocny królik na plaży
Możecie sobie więc wyobrazić, co się w tym czasie dzieje: wszyscy biorą urlopy i zabierają swoje rodziny nad ocean! Jak to miejscowi powiadają, ten urlop to ostatnie dni letniego słońca (chociaż tak naprawdę w Queensland nic tego nie zapowiada – dziś termometr wciąż pokazywał ok. 30 stopni…) W tym roku i my dołączyliśmy do tej grupy urlopowiczów i czterodniowe wakacje Wielkanocne spędzamy na pobliskim Sunshine Coast, w miejscowości Caloundra. Wspomnieliśmy już, że Australijczycy kochają biwakować i miejsce na polu namiotowym trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, każda połać trawy jest idealnie zagospodarowana. Z rezerwacją hoteli jest mniejszy problem – zawsze się znajdzie jakiś pokój. Australijczycy wolą jednak od hoteli wynajmować apartamenty rodzinne, gdzie można sobie samemu gotować i grillować. Taki apartament ma wszystko czego potrzebujesz w trakcie urlopu rodzinnego: lodówkę, kuchenkę, garnki, kubki, szklanki, czajnik, toster, mikrofalę, sztućce, a nawet pralkę, suszarkę, żelazko itp. (więcej o różnych opcjach noclegowych znaleźć można na stronie informacje praktyczne
Australijczycy często wyjeżdżają, co roku z rodziną i znajomymi dokładnie w to samo miejsce, znamy osoby, które zawsze jeżdżą do tych samych apartamentów tuż przy plaży, a rezerwacje robią z rocznym wyprzedzeniem. 

Plaża w Caloundra w Niedzielę Wielkanocną
A jak wyglądają same święta? Z tego co się zorientowaliśmy to przede wszystkim rodzinnie i ... czekoladowo. Dziadkowie, rodzice, dzieciaki – wszyscy wyjeżdżają w to samo miejsce, albo przynajmniej się tam spotykają na jeden dzień i spędzają razem czas na plaży, grillując i relaksując się. W Wielki Piątek króluje ‘fish and chips’, bo Australijczycy często też nie jedzą w tym dniu mięsa (mimo że zazwyczaj nie są religijni jako naród). Większość sklepów oraz restauracji jest nieczynna w tym dniu, a nawet tego dnia nie jest wydawana gazeta jako jedyny dzień w roku. W sobotę oraz niedzielę często są organizowane dla dzieci tzw. Easter egg hunts, czyli poszukiwania czekoladowych jajek. 

 

Rodzice chowają jajka albo w ogrodzie, albo gdzieś w parku, dzieciaki dostają koszyki i mają sobie szukać pochowanych przysmaków. Co znalezione, można zjeść. W niedzielę obowiązkowy rodzinny obiad (często jest to wspólny grill na plaży czy w parku) oraz poranne nabożeństwo dla tych religijnych. Dzieciaki obdarowywane są małym upominkami typu pluszowy królik, kaczka czy kurczak oraz oczywiście czekoladowymi królikami i jajkami, dorośli zresztą też dostają czekoladę. Jest to zapewne największa konsumpcja czekolady w całym roku.

Jakie zdziwienie pokazuje się na twarzach Australijczyków, gdy dowiadują się, że my w Wielkanoc nie jemy czekolady tylko świenconkę, czyli gotowane jajka, chleb i kiełbasę. Bardzo rzadka tradycja… Bo przecież w całej kulturze anglosaskiej (UK, USA, Irlandii) Wielkanoc to przede wszystkim czekoladowe przysmaki.

W anglosaskiej kulturze symbolem świąt jest Easter Bunny, czyli Wielkanocny Królik, którego podobizny zrobione z czekolady można kupić wszędzie. W Australii też możemy spotkać w sklepach króliki, ale jest też jego lokalny odpowiednik w postaci Billby, czyli Australijskiego małego torbacza z dużymi uszami, który rzeczywiście trochę przypomina królika. Królik w Australii uważany jest za szkodnika niszczącego lokalne rośliny oraz owady, więc nic dziwnego, że narodził się ruch zastąpienia królika australijskim zwierzątkiem.  

Wielkanocny billby
Co do Wielkanocnego Poniedziałku to nie za dużo się już dzieje, raczej jest to tylko dzień wolny od pracy. Tu w Queensland w trakcie Wielkanocy odbywają się dwa duże festiwale: jeden rodzinny Redlands Easter Family Event w Cleveland, a drugi muzyczny: Easterfest w Toowoomba, największy festiwal muzyki gospel w Australii.

Radosnych  Świąt Wielkanocych z australijskiej plaży
Życzymy Wszystkim czytelnikom bloga, naszym przyjaciołom oraz rodzinie radosnych Świąt Wielkanocnych!

Wkrótce ciąg dalszy relacji z naszej podróży po południowej Australii: tym razem o Great Ocean Road. 

J&W

niedziela, 17 marca 2013

Kangaroo Island (Wyspa Kangura) - piękna wyspa u wybrzeży Południowej Australii

*******************************************************

UWAGA: Zajrzyj na nasza nowa strone travellingbutterfly.com   !!!!!

******************************************************* 
Warto zacząć tego posta od stwierdzenia, że Kangaroo Island (albo 'KI' jak jest nazywana skrótowo przez mieszkańców), to jedno z najpiękniejszych miejsc w Australii, jakie dotąd odwiedziliśmy. Jeżeli planujecie swoje wakacje w południowej części Australii, przeznaczcie co najmniej dwa-trzy dni na tą wyspę. Jeśli jeszcze się wahacie, ten krótki filmik zapewne was przekona: http://www.youtube.com/watch?v=ITfbUZcvZts

Kangaroo Island kangury - mama bawiąca się z małym kangurkiem
Seal Bay - lwy morskie wylegujące się w słońcu
A co nas tak zachwyciło na Kangaroo Island?

Zróżnicowanie krajobrazów
Wyspa nie jest bardzo duża, ma zaledwie 155 km dlugości, jednak to trzecia co do wielkości wyspa Australii, po Tasmanii i Melville Island. Na swoim obszarze, ma zarówno skaliste jak i piaszczyste plaże z białym piaskiem, dzikie parki narodowe, czerwone formacje skalne, wzgórza z punktami widokowymi umożliwiającymi podziwianie okolicy, rozlewiska wodne, wydmy (Little Sahara), wysokie skaliste klify oraz jaskinie.

Remarkable Rocks
Półwysep Dudley
Dzikość wyspy
KI ma tyko dwie główne asfaltowe drogi biegnące wzdłuż wyspy, jedna wzdłuż południowego a druga północnego wybrzeża. Oprócz tego, po wyspie jeździ się głównie żużlówkami biegnącymi przez środek lasu. Żużlówki te są wykonane z dość nietypowego materiału, który na oko wygląda jak kamienie wymieszane z betonem i jeżdżenie po nich to naprawdę dobra zabawa - można się poczuć jak na rajdzie samochodowym :) Dodamy w tym miejscu, że wyspa przez bardzo długi czas nie była zamieszkana przez ludzi. Aborygeni zamieszkali ten obszar w bardzo odległych czasach, kiedy wyspa była wciąż częścią kontynentu australijskiego (oddzieliła się ok. 10 tys lat temu), jednak jakieś 2 tys. lat temu wyspa w zagadkowych okolicznościach została opuszczona. Wiadomo tylko, że w języku kontynentalnych Aborygeńskich społeczności nazwa wyspy znaczy tyle co ‘Kraj Umarłych’. Pierwsi biali ludzie, pod dowództwem kapitana Flindersa dopłynęli tu w 1802 i łatwo się domyślić, dlaczego nazwali wyspę Kangaroo Island :-) Późne zaludnienie wyspy z pewnością mało wpływ na wolniejszy rozwój infrastruktury oraz zabudowań i pozwoliło na zachowanie dzikości wyspy.

 

Bliski kontakt ze zwierzętami
Na Kangaroo Island jest ich mnóstwo dosłownie w zasięgu ręki. Można spotkać koale, kangury Kangraoo Island (maja nieco ciemniejszą sierść niż te z kontynentu), malutkie wallabies – Tammar Wallabies, dzikie gęsi z zielonymi dziobami, ponad 200 gatunków ptaków, pingwiny, tysięczne kolonie morsów wodnych i fok, kolczatkę, jaszczurki, unikalny rodzaj pszczół (warto spróbować miejscowego miodu, podobno jednego z najlepszych na świecie – Ligurian Bee honey), oraz ponad milion owiec!

Mały lew morski na plaży Seal Bay


Mała ilość ludzi oraz budynków
Na KI mieszka zaledwie 4,4 tyś ludzi i zapewne drugie tyle wallabies i kangurów, miasteczka oraz sklepy znajdują się w zasadzie tylko w północnej i wschodniej części wyspy. Reszta to parki narodowe i rezerwaty przyrody.

Malutkie Tammar Wallabies
Jak dotrzeć na Kangaroo Island?
Wyspa znajduje się u wybrzeża Południowej Australii. Z Cape Jervis kilka razy dziennie kursuje prom Sealink do miasta Penneshaw znajdującego się na półwyspie Dudley ‘dołączonym’ od wschodu do wyspy. Bilet na prom trzeba najlepiej zarezerwować z wyprzedzeniem, szczególnie w sezonie turystycznym (np. W okolicach świąt Bożego Narodzenia). Oprócz promu, można tam też dolecieć samolotem z Adelaide – zajmuje to tylko ok. pół godziny, ale to raczej opcja dla ludzi z kasą... Praktyczna uwaga: na wyspę nie można wwozić pszczół, produktów z miodu, ziemniaków, królików, lisów oraz nasion roślin – żeby chronić lokalne gatunki.


Atrakcje na Kangaroo Island
A oto co my zobaczyliśmy na wyspie…Zwiedzanie KI rozpoczęliśmy od wizyty na najbardziej wysuniętym na wschód półwyspie Dudley, gdzie znajduje się malownicza latarnia morska na przylądku Willoughby. Warto się tam wybrać przede wszystkim ze względu na piękne widoki na skaliste wybrzeże, ale sam kompleks budynków latarni morskiej jest też interesujący i znajduje się tam trochę historycznych eksponatów i informacji o rozbitych w okolicy statkach (a było ich sporo…). Z innych atrakcji, na półwyspie Dudley znajdują się trzy winiarnie, można tam też obejrzeć pokaz strzyżenia owiec. 

Następnie pojechaliśmy na przełaj leśnymi żużlówkami do miejscowości American River na północnej stronie wyspy, gdzie zatrzymaliśmy się na szybki lunch. American River to tak naprawdę zaledwie kilka hoteli i BB położonych w rozlewisku, które przypomina rzekę, ale w rzeczywistości jest to obszar wypełniony morską wodą. Ta okolica nieco przypomniała nam  Whiteheaven Beach na Whitsundays, chociaż oczywiście nie jest aż tak malownicza.


Stamtąd kontynuowaliśmy naszą podróż wzdłuż wyspy, posuwając się na zachód główną południową drogą. Niedaleko od American River znajdują się dwa bardzo ciekawe miejsca położone obok siebie - wzgórze Prospect Hill oraz zatoka Pennington Bay. 

Pennington Bay
Z punktu widokowego na Prospect Hill rozciągają się panoramiczne widoki na rozlewisko wokół American River, widać tez kawałek plaży w Pennington Bay... Sama plaża jest po prostu przepiękna, to chyba najładniejsza plaża jaką widzieliśmy na całej wyspie, zresztą jedna z najładniejszych jakie widzieliśmy w życiu. Turkusowe morze, biały piasek i malownicze skałki – ciężko przebić takie połączenie.

Pennington Bay
Kolejnym przystankiem była zatoka Seal Bay, czyli jak nazwa wskazuje, miejsce gdzie można spotkać foki. Te które tam rezydują są z gatunku Australian Sea Lion, czyli ‘lew morski’. Jest to największy gatunek fok, jaki można spotkać w Australii. Lwy morskie mogą osiągać do 2,5 m długości i ważyć nawet do 300 kg. Podobnie jak inne foki żyją w dużych koloniach. W Seal Bay kolonia fok okupuje całą plażę, która wraz z otaczającym terenem oznaczona jest jako park narodowy. Niestety oznacza to, że za wejście trzeba płacić, co jest zresztą normą na Kangaroo Island (normalnie parki narodowe w Australii sa bezpłatne). Odwiedzający mają dwie opcje – spacer do punktu widokowego, skąd można podziwiać widoki na piękną plażę, oraz podglądać foki z oddali ($15), albo zejście na samą plażę z przewodnikiem – pracownikiem parku ($27). My zdecydowaliśmy się na tą drugą opcję i bardzo ją polecamy – warto trochę dopłacić, żeby obejrzeć zwierzęta z bliska, bo wrażenia sa nieporównywalne. My dodatkowo mieliśmy ogromne szczęście, bo chociaż normalnie wycieczki z przewodnikiem są bardzo popularne, na naszą turę nikt akurat się nie zjawił, więc mieliśmy prywatny tour tylko we dwójkę.

Plaża Seal Bay widoczna z platformy widokowej
Spotkanie z fokami było niesamowitym doświadczeniem, my odwiedziliśmy wyspę w grudniu, czyli w okresie, kiedy samce również przebywają na plaży. Zdarza się to niezbyt często, gdyż większość czasu spędzają one w wodzie żerując Foki są bardzo dobrymi pływakami, mogą nurkować do 100 metrów głębokości i być pod wodą nawet 8 minut.. Podczas naszej wizyty, większość fok po prostu leżała na piasku i wygrzewała się w słońcu, jeden malec rozpaczliwie poszukiwał swojej mamy wydając bardzo tkliwe dźwięki. Foki poznają swoje małe właśnie po barwie głosu.

W poszukiwaniu mamy
Na plaży Seal Bay - wokół naszych głów leżą lwy morskie (a nie kamienie)
 Ciekawą rzeczą, którą się dowiedzieliśmy o fokach jest to że ciąża trwa u nich bardzo długo, aż 18 miesięcy i że w kilka dni po urodzeniu małej foki, mamy zachodzą w kolejną ciążę (karmiąc wciąż pierwsze maleństwo). Niestety w trakcie zalotów, często się zdarza, że maluchy są przygniatane przez adoratora mamy. Lwy morskie przez całe swoje życie nie oddalają się od miejsca swojego urodzenia i nie migrują w poszukiwaniu pożywienia czy partnera. Dlatego tak ważna jest ochrona ekosystemu, który zamieszkują. 

Kochamy słońce
Z Seal Bay ruszyliśmy dalej w kierunku zachodnim, zajeżdzając na najsłynniejszą plażę KI Vivonne Bay, która pojawia się na wszystkich materiałach reklamowych wyspy (można ją poznać po drewnianym pomoście). Plaża jest rzeczywiście ładna, ale nie zachwyciła nas tak jak te w Pennington Bay i Seal Bay.

Vivonne Bay
Następnego dnia odwiedziliśmy Flinders Chase National Park. Wstęp do parku jest płatny (bilet na samochód) i pozwala zwiedzać park przez cały dzień. Warto to wykorzystać I przeznaczyć na zwiedzanie parku przynajmniej jeden dzień, bo faktycznie znajduje się tam wiele naturalnych atrakcji. Zwiedzanie Parku Flinders Chase rozpoczęliśmy od przylądka Cape de Coudelic, gdzie znajduje się latarnia morska i skąd można podziwiać widoki na skaliste wybrzeże i okoliczne wysepki. 

Widok z Cape de Coudelic
Na przylądku znajduje się też kolonia fok I do tego mieszkają tam aż trzy gatunki: oprócz znanych nam już z Seal Bay ‘lwów morskich’, można tam też zobaczyć nowozelandzką fokę futrzastą i australijską fokę futrzastą. Gatunki fok można rozróżnić po wielkości, ubarwieniu oraz po sposobie poruszania czy też wydawanych przez nie odgłosach. Z naszych obserwacji wynika, że foki różnych gatunków nie żyją ze sobą w wielkiej przyjaźni – na ogół tolerują się na wzajem, ale widać też konkurencję i walkę o terytorium. W trakcie naszej wizyty jedna z fok urodziła maleństwo i próbowała ją w pysku przenieść w bardziej zacienione miejsce. Mała foka niezdarnie jej się wymykała i bezwładnie leżała na skale. Po kilku próbach udało się wreszcie przenieść w bezpieczne miejsce pod skarpą. 

Tuż po narodzinach
Foki nigdy nie rodzą małych na plażach tylko gdzieś w skałach. Zaletą Cape de Coudelic jest to, że nie trzeba dodatkowo płacić za oglądanie fok (pomijając bilet wstępu do parku) i można je oglądać z dość niewielkiej odległości – na pewno z bliższej niż z platformy widokowej w Seal Bay. Pomimo to, dla osób lubiących zwierzęta, nadal bardzo byśmy polecali zejście z przewodnikiem na plażę w Seal Bay, bo to zupełnie inne doświadczenie..

Foki na Cape de Coudelic
Tuż obok ‘fokarium’ znajduje się niesamowicie wyrzeźbiona formacja skalna nazwana Admirals Arch, gdyż ma kształt łuku. Oczywiście każdy sobie tam robi pamiątkowe zdjęcie. 

Admirals Arch
Wracając z Cape de Coudelic warto skręcić tuż za latarnią w prawo, w kierunku zatoczki Weirs Cove. Po krótkiej jeździe żużlówką, dojeżdża się do punktu widokowego na skarpie a poniżej znajduje się piękna dzika plaża z białym piaskiem. Niestety nie udało nam się do niej zejść.

Plaża Weirs Cove
Kolejny obowiązkowy punkt zwiedzania w Parku Flinders Chase to Remarkable Rocks – czerwone formacje skalne tuż nad oceanem. Są one dość duże i mają przeróżne kształty – jedne są bardziej okrągłe, a inne bardziej spiczaste. Są bardzo fotogeniczne i można powiedzieć że nieco z innej planety. Odradzane jest zwiedzanie tego miejsca w trakcie deszczu, gdyż skały są wtedy śliskie, a upadek może grozić wylądowaniem w oceanie.

Remarkable Rocks

W parku Flinders Chase znajduje się również kilka szlaków turystycznych. My wybraliśmy się do jeziorka ‘Snake Lagoon’, niestety nie udało nam się tej trasy dokończyć, gdyż miałam mały wypadek, stłukłam sobie dużego palca o skałę tuż po przekroczeniu Rocky River. Z tego powodu nie mogliśmy kontynuować dalej wspinaczki i nie zobaczyliśmy plaży. Musieliśmy zawrócić i pokonać znowu 30-minutową drogę powrotną, na szczęście dałam radę sama iść i Wojtek nie musiał mnie nieść. Z powodu tego wypadku, wróciliśmy też wcześniej na kemping i musieliśmy sobie odpuścić wypad na północną stronę wyspy, gdzie planowaliśmy zobaczyć zatokę Stokes Bay i pobliskie leśne jeziorko Rock Pool. Jaki z tego morał? Po pierwsze: nie ma sensu wszystkiego planować zbyt szczegółowo, bo wypadki losowe mogą pokrzyżować najlepsze plany. Po drugie: nigdy nie wybieraj się w klapkach na wycieczkę po górach… :-)

Dolina Rocky River na szlaku Snake Lagoon
Na pocieszenie pozostało nam to, że mogliśmy spędzić więcej czasu na naszym kempingu, Western KI Caravan Park, co wcale nie oznaczało straconego popołudnia. Kemping ten sąsiaduje zaraz z parkiem Flinders Chase i zajmuje ogromny obszar. Wcale nie czuje się, że mieszka się w cywilizacji. Raczej wśród zwierząt! Na wprost naszego namiotu non-stop wylegiwał się ogromny kangur, oprócz tego pod wieczór i rano skakały dookoła namiotów malutkie wallabies i kangury, trzy dzikie kaczki domagały się jedzenia z bagażnika, w pobliżu łazienek pasło się stado zielono-dziobatych gęsi, na siatce do siatkówki białe papugi popisywały się umiejętnościami akrobatycznymi, a w nocy słychać było ryczenie koali z pobliskiego eukaliptusa.





Na kempingu można było kupić jedzenie na BBQ oraz warzywa i zrobić sobie fajną kolację, co okazało się bardzo przydatne, gdyż w okolicy jest tylko jedna restauracja.

 

Na kempingu mieszkało kilka koali, i w ciągu dwudniowego pobytu udało nam się wypatrzeć 4 osobniki, w tym jednego nawet pogłaskać! Już wyjeżdżaliśmy z kempingu gdy dostrzegliśmy grupkę dzieciaków w piżamach zgromadzonych wokół eukaliptusa. Szybko dostrzegliśmy co ich tam tak zainteresowało: koala grzecznie siedzący na wysokości naszej głowy. Nie obyło się bez głaskania (koale można głaskać po plecach, omijając okolice głowy i nosa, który jest u nich bardzo wrażliwym miejscem) i długiej sesji fotograficznej. Było to nasze pierwsze tak bliskie spotkanie z dzikim koalą.

Następnego ranka wyruszyliśmy prosto do przystani, żeby złapać prom powrotny na kontynent, mijając całe stada wallabies pasących się przy drodze. Przy przystani zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby sprawdzić czy nie uda nam się zobaczyć pingwinów – tak, tak, na Kangaroo Island, żyją też małe pingwiny z gatunku Little Penguin. Niestety, nie była to dobra pora na oglądanie ich na wyspie, ponieważ większość przebywa w tym czasie na pełnym morzu. Nie zmartwiliśmy się tym jednak zbytnio, bo wiedzieliśmy, że spotkanie z pingwinami czeka nas już za kilka dni, na Phillip Island koło Melbourne – ale o tym już w jednym z kolejnych wpisów…
J&W

*******************************************************

UWAGA: Zajrzyj na nasza nowa strone travellingbutterfly.com   !!!!!

*******************************************************